O głośnych programach wsparcia nauczycieli czy uczniów informowaliśmy już wielokrotnie, prześwietliliśmy choćby program „laptop dla ucznia”, a nauczycielom polecaliśmy laptopy kwalifikujące się do programu „laptop dla nauczyciela”. I znowu wracamy do tematu, a wszystko przez ogłoszone 30 września 2024 roku rozporządzenie Ministra Edukacji zmieniające rozporządzenie w sprawie podstawowych warunków niezbędnych do realizacji przez szkoły i nauczycieli zadań dydaktycznych, które – o dziwo – zostają właśnie… zmienione po raz kolejny.
Tym razem sprawa jest jednak poważna, bo wygląda na to, że Minister Edukacji wprowadziła zmiany, które bezpośrednio wpłyną na jakość nauczania czy samego sprzętu komputerowego. Zacznijmy od tego, że nie byliśmy w stanie uczestniczyć w projekcie, ponieważ Minister Edukacji jasno wskazała, że ze względu na techniczny charakter zmiany oraz pilność projektu, nie przewiduje się przeprowadzenia konsultacji publicznych i opiniowania. Dlaczego? Możemy tylko gdybać, ale czy obniżenie wymagań jakościowych dla komputerów naprawdę jest takie pilne? Raczej nie.
O komputerach słów kilka
Komputer, czy to na użytek prywatny, czy biznesowy lub edukacyjny, kupuje się z głową. Należy zdać sobie sprawę z faktu, że zazwyczaj nie jest to inwestycja na rok czy dwa lata, ale dużo dłużej i to nie tylko z powodów ekonomicznych, ale i ekologicznych. Jasne, nie dotyczy to szerokiego grona tzw. entuzjastów, którzy chcą mieć najlepszy sprzęt komputerowy i są w stanie jego części, np. kartę graficzną, wymieniać co generację, ale ogólna tendencja pozostaje bardzo podobna – chcemy, aby sprzęt służył jak najdłużej.
Za sprawą nowego projektu Ministra Edukacji w placówkach edukacyjnych mogą pojawić się jednak komputery czy laptopy, które już dziś są przestarzałe. Brzmi jak nieśmieszny żart? Raczej koszmar. Wszyscy wiemy, że samorządy nie mogą sobie pozwolić na częstą wymianę sprzętu komputerowego w szkołach, bo po prostu ich na to nie stać, a jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest fakt, że otrzymują z budżetu państwa zbyt niskie subwencje.
W placówkach edukacyjnych można zatem znaleźć komputery pamiętające może nie Gierka, ale przynajmniej Kwaśniewskiego i choć 20-letnie samochody mogą być nadal w doskonałym stanie, w świecie komputerów takie urządzenie jest absolutnym zabytkiem. Wymiana na nowszy model jest więc bardzo ważnym przedsięwzięciem i dobrze by było, gdyby instytucje były chronione przed możliwością wyboru elektrośmieci, aby dzieci uczyły się na porządnych komputerach, prawda?

Kontrowersyjne zapisy
Kiedy omawialiśmy przypadek programu „laptopy dla ucznia”, niemal natychmiast zaczęliśmy narzekać na wymagania wydajnościowe. Okazało się bowiem, że projekt dyskryminuje urządzenia wyposażone w procesory marki AMD – ze względu na fakt, że muszą konkurować z jednostkami centralnymi marki Intel w teście, który nie jest uważany za miarodajny. Ba, Intel jest nawet patronem tego oprogramowania, więc nic dziwnego, że faworyzuje on jego sprzęt.
Współpracujący z AMD AMDovsky dokonał zresztą dość trafnego porównania, zauważając, że 12-watowy 2-rdzeniowy Core i3-1115G4 z 2020 roku uzyskuje w CrossMark 1118 punktów, a 35-watowy 8-rdzeniowy Ryzen 9 5980HX z 2021 roku już tylko 1098 punktów, nie łapiąc się na warunki przetargowe tamtejszego programu, chociaż jest obiektywnie wyraźnie lepszym procesorem.
We wcześniejszych tzw. „minimalnych wymaganiach” komputer stacjonarny dla ucznia powinien osiągnąć w tym teście minimum 1200 punktów. Teraz jest to 1400 i bardzo dobrze, bo im wyższy wskaźnik, tym wyższa wydajność sprzętu. Co więcej, w zapisie pojawia się też długo wyczekiwana zmiana dotycząca oprogramowania testowego. Otóż, MEN dodało zapis, że od teraz spełniać wymagania w teście CrossMark komputer może, ale nie musi, bo można go zastąpić jednym z dwóch innych - Procyon Office Productivity (pojawił się już we wcześniejszym rozporządzeniu z 2024 roku) lub Geekbench 6.
Ten ostatni program jest tu szczególnie istotny, bo wymaga się, by komputer stacjonarny w teście z wykorzystaniem wielu rdzeni procesora osiągał w nim wynik co najmniej 14 tys. punktów. Wymagania na tym poziomie spełnia dosłownie garstka procesorów, a dokładniej Intel Core i7-13700 lub lepszy (tym razem bez dyskryminacji procesorów AMD), co może przyczynić się do wymogu zakupu naprawdę mocnego komputera, którego nie powstydziłby się żaden entuzjasta. Wprowadzenie opcjonalnego testu wydajności Geekbench 6, będącego zdecydowanie bardziej miarodajnym testem, kiedy porównujemy procesory Intel Core i AMD Ryzen, sprawia, że rynek staje się bardziej konkurencyjny i tutaj nie można ministerstwu niczego zarzucić. Zupełnie inaczej jest jednak w przypadku pamięci – zarówno RAM, jak i masowej.

Pamiętamy. Ku pamięci
RAM jest ważnym czynnikiem, jeśli chodzi o ogólną wydajność i przede wszystkim możliwości urządzeń. W wielkim skrócie, im mniej pamięci, tym gorzej komputer radzi sobie w ogólnych zadaniach. Dziś 16 GB pamięci jest rekomendowane nawet w przypadku zadań biurowych i nauki, o grach komputerowych nie wspominając. Tymczasem w nowych wymaganiach ministerstwo rekomendowało obniżenie ilości pamięci RAM z co najmniej 16 GB ogólnej do zaledwie 8 GB w przypadku pamięci zunifikowanej, czyli na stałe przylutowanej do płyty głównej bez możliwości swobodnego rozbudowania jej w przyszłości przez pracowników IT. To oznacza, że nowe komputery przeznaczone do szkół już dziś będą przestarzałe w wielu zadaniach, bo 8 GB to obecnie absolutne minimum. Za kilka lat, a komputery te muszą tyle wytrzymać, jeśli nie chcemy ich co chwilę wymieniać, narażając państwo i samorządy na dodatkowe i zupełnie niepotrzebne wydatki, taka ilość pamięci będzie absolutnie nie do przyjęcia. To samo dotyczy również laptopów i sprzętu kierowanego do nauczycieli.
I jeśli ten zapis musiał się pojawić, to naszym zdaniem dobrze byłoby chociaż połączyć go z adnotacją, że laptop lub komputer wyposażony w przynajmniej 8 GB pamięci zunifikowanej musi oferować dodatkowe gniazdo na pamięć, aby w przyszłości łatwo można było ją rozbudować. Co prawda wielu producentów oferuje takie właśnie rozwiązanie, ale na rynku nie brakuje też modeli wyposażonych wyłącznie w pamięć zunifikowaną o wielkości 8 GB, bez możliwości rozszerzenia.
Zresztą nie bez powodu nie polecamy sprzętu wyposażonego w zaledwie 8 GB pamięci i to już od jakiegoś czasu. Podobnie jak samej pamięci zunifikowanej, bo chociaż pojawia się ona zarówno w najtańszym chińskim sprzęcie, jak i wysokiej klasy laptopach (chociaż konia z rzędem temu, kto znajdzie tu modele 8 GB) czy iMacach Mini od Apple, to jej wymiana jest mocno problematyczna. Nie jest w stanie tego zrobić pierwszy lepszy pracownik IT, więc w razie awarii cały sprzęt musi iść na gwarancję – jeśli jest jeszcze w ogóle aktywna, w przeciwnym razie albo profesjonalny serwis, albo złom. Tymczasem wymiana pamięci RAM, również pogwarancyjna, to dziś śmieszny koszt (ok. 70 zł) - gdzie tu sens?
Pamięć pamięci nierówna
Zmiany dotyczą dodatkowo pamięci masowej, czyli takiej, która jest przystosowana do przechowywania danych - systemu operacyjnego, aplikacji, dokumentów, itd. Wcześniejszy projekt zakładał, że komputer stacjonarny musi zostać wyposażony w dysk SSD (półprzewodnikowy) o pojemności co najmniej 512 GB. To zdecydowanie więcej niż potrzeba w komputerze do nauki, więc obniżenie wymogu do 256 GB w nowym projekcie nie jest problemem.
Problemem jest jednak coś innego, a mianowicie zmiana samej technologii. Dysk SSD został poprzednio wybrany nie bez powodu, to aktualnie najlepszy i najwydajniejszy konsumencki sposób na przechowywanie danych, zapewniający szybki dostęp, komfort użytkowania, wysokie transfery i względnie niską cenę. Trudno więc powiedzieć, dlaczego wymagania, które są dziś optymalne, zostały zdegradowane do pamięci UFS (taka znajduje się w wydajnych smartfonach) i nawet absurdalnej eMMC - zdecydowanie mniej wydajnej wersji półprzewodnikowej na stałe wlutowanej w płytę główną. To oznacza tylko jedno, w szkołach może wylądować sprzęt z podzespołami, których część stosuje się obecnie jedynie w najtańszych urządzeniach, często nazywanych po prostu elektrośmieciami.

Dlaczego SSD to lepsza technologia niż eMMC lub UFS?
Wyobraźcie sobie, że chcecie kupić komputer. Ma być on rzecz jasna tak wydajny, aby spełniał wasze indywidualne wymagania i można było z niego korzystać przez wiele lat. Ma być zatem również tak zbudowany, aby można było go w każdej chwili niskim kosztem rozbudować - poprzez zainstalowanie większej ilości pamięci czy wymianę zużytego dysku.
Ze standardowym rozwiązaniem w postaci dysku SSD (niezależnie od tego, czy mowa o interfejsie SATA, czy też M.2 NVMe) można to zrobić w każdej chwili. Z eMMC nie ma takiej możliwości, bo tego rodzaju pamięć jest przylutowana do płyty głównej na stałe. Tak, jedna awaria może oznaczać koniec dla całego komputera. Mało tego, eMMC to rozwiązanie zdecydowanie mniej wydajne niż typowy SSD i nikt wam tak wyposażonego sprzętu z czystym sumieniem nie poleci.
UFS to zdecydowanie nowocześniejsze rozwiązanie i choć pod względem wydajności dorównuje, a czasem nawet przewyższa standardową pamięć (np. porównując starsze SSD SATA do chociażby UFS 3.1), nadal pozostaje kwestia przylutowania pamięci na stałe do płyty głównej, bez możliwości wymiany we własnym zakresie. Z racji swoich niewielkich gabarytów UFS jest stosowane w dobrej jakości smartfonach i tabletach i jeśli zapis mówiłby tylko o tych urządzeniach, nie mielibyśmy z tym żadnego problemu. Problem jest jednak taki, że na rynku znajdziemy również laptopy wyposażone w ten rodzaj pamięci i jedyne, co "chroni" placówki przed ich nabyciem, jest wydajność minimalna w testach opisanych przez MEN.
Ergonomia? A co tam, możecie się garbić
Zastrzeżenie budzi również wyposażenie peryferyjne, a konkretniej rekomendacja odnośnie monitora. We wcześniejszym projekcie mamy co prawda bardzo podstawowe monitory, tj. co najmniej 21" z rozdzielczością Full HD, ale pomysłodawca nie zrezygnował z czegoś tak oczywistego, jak ergonomia pracy. Ergonomiczny monitor można ustawić tak, aby uzyskać idealną postawę przed komputerem, w czym pomagają regulacja nachylenia i wysokości.
Ministerstwo w nowym projekcie zrezygnowało jednak tej drugiej, co trudno sensownie uzasadnić. Różnica wzrostu między najniższym a najwyższym uczniem w szkole może wynosić przecież kilkadziesiąt centymetrów, więc regulacja wysokości monitora jest nie do przecenienia. Tyle że nawet rozporządzenie Ministra Rodziny i Polityki Społecznej z dn. 18 października 2023 ws. higieny pracy mówi, że monitor powinien posiadać przynajmniej możliwość zmiany nachylenia i nie wspomina nic o zmianie wysokości czy innych opcjach związanych z ergonomią. Być może to właśnie ten zapis był bezrefleksyjną podstawą zniesienia tego wymogu w sprzęcie kierowanym do placówek edukacyjnych, czego zdecydowanie nie popieramy.
Gramy w zielone, a przynajmniej graliśmy
W rozporządzeniu Ministra Edukacji z dn. 25 września 2024 roku w sprawie podstawowych warunków niezbędnych do realizacji przez szkoły i nauczycieli zadań dydaktycznych, wychowawczych i opiekuńczych oraz programów nauczania możemy też wyczytać ciekawą rzecz o tzw. „zielonych certyfikatach”. Otóż, wymagania minimalne mówiły wówczas jasno o tym, że sprzęt kierowany do placówek powinien posiadać certyfikat EPEAT dla Polski lub innego państwa członkowskiego UE (lub analogiczny, wydany przez akredytowaną instytucję) i jednocześnie certyfikat TCO wraz z deklaracją zgodności UE i oznakowaniem CE.
Z jakiegoś powodu ministerstwo postanowiło to zmienić, bo nowe wytyczne minimalne mówią wyraźnie, że sprzęt kierowany do placówek edukacyjnych nie musi posiadać obu tych certyfikatów. Może mieć albo TCO, albo EPEAT. Co to zmienia?
TCO i EPEAT to bardzo podobne, ale jednak różniące się certyfikaty. Pierwszy skupia się na ergonomii, zdrowiu i ekologii z jednolitymi standardami, a drugi na ekologii i energooszczędności na różnych poziomach certyfikacji – brązowym, srebrnym i złotym. W tym wypadku nie ma jednolitych standardów ze względu na różnice w certyfikacji, a zatem sprzęt spełniający wymogi EPEAT wcale nie musi być na tym samym poziomie, co inny spełniający ten sam standard. To żonglowanie certyfikatami nie leży z pewnością w interesie odbiorcy końcowego, w tym wypadku placówki edukacyjnej.
Żeby uzyskać najgorszy certyfikat EPEAT, produkt nie może zawierać substancji toksycznych, musi spełniać podstawowe normy Energy Star dotyczące energooszczędności, a jego producent musi zapewnić odpowiednią utylizację sprzętu. Nie ma tu zatem mowy o tym, by zagwarantować większy udział procentowy materiałów z recyklingu czy łatwość rozłożenia i naprawy (Silver), ani tym bardziej – i tutaj pojawiają się Chiny – odpowiedzialności społecznej, chociażby poprzez udowodnienie etycznych warunków pracy i minimalnego śladu węglowego, czyli tego, czego wymaga się od zachodnich producentów. A możecie być pewni, że najniższy poziom certyfikacji dotyczy właśnie sprzętu najtańszego. Wcześniej przed korzystaniem z tego typu urządzeń skutecznie chronił wymóg posiadania drugiego certyfikatu – TCO, który właśnie znika.

Złącza? A na co to komu? A komu to potrzebne?
Dziś już w zasadzie nikt nie sprawdza, czy komputer jest wyposażony w odpowiednią łączność czy porty, a to duży błąd. Może się bowiem okazać, że kupiliśmy komputer z taką liczbą złączy, że nie możemy do niego podłączyć potrzebnej liczby urządzeń, więc zmuszeni jesteśmy dokupić jakiś USB HUB. I choć nie jest to duży wydatek, bo już za pięć dyszek można nabyć nowoczesne akcesorium tego typu, ale to dodatkowy koszt i urządzenie do obsługiwania, czego można było uniknąć.
Zgodnie z nowym rozporządzeniem Ministra Edukacji komputery do placówek edukacyjnych nie muszą już mieć minimum trzech portów (dwóch USB i jednego portu wideo), tylko minimum dwa (jeden port USB i jeden port wideo). Co to oznacza? To, że jeśli szkoła jakimś cudem (bo ciężko takowe znaleźć, ale istnieją producenci, którzy na specjalnie zamówienie będą w stanie zbudować taki szrot) zamówi takie komputery, uczniowie nie będą w stanie podłączyć do nich jednocześnie myszki i klawiatury. Oba urządzenia wskazujące korzystają dziś przede wszystkim z USB (owszem, są myszki Bluetooth i nadajniki obsługujące kilka urządzeń, ale to znowu dodatkowe wymagania i dodatkowy koszt), nie wspominając już nawet o dyskach przenośnych itd.
Mówiąc krótko, chociaż kupienie tego typu komputerów nie będzie łatwe - nam na szczęście nie udało się takich znaleźć - to obniżenie tego wymagania wydaje się dziwnym krokiem na drodze „zwiększenia konkurencyjności”. Rzecz jasna nie tyczy się to tabletów, tutaj jeden port USB ma racjonalne uzasadnienie, a w przypadku laptopów też będzie mniejszym problemem, bo nie wymagają one choćby podpięcia klawiatury.
Antywirusowi też się oberwało
Ministerstwo w swoim zmienionym rozporządzeniu podało również, że obniżyło wymagania dotyczące wsparcia oprogramowania antywirusowego. Wcześniej takie oprogramowanie musiało być corocznie aktualizowane do najnowszej wersji, niezależnie od czasu użytkowania samego komputera. Co prawda nie rozwiązuje to problemu żywotności sprzętu, ale jednak nie było wątpliwości, że zamówione do placówek edukacyjnych komputery miały wytrwać tyle, ile powinny – trzy, pięć czy nawet 10 lat, jeśli zostanie to uznane za stosowne.
Dziś wiemy, że Ministrowi Edukacji ten zapis nie za bardzo pasował i zmienił go na taki, który mówi, że oprogramowanie antywirusowe ma być dostępne i aktualizowane co roku do najnowszej wersji, ale jedynie przez pięć lat od dnia rozpoczęcia użytkowania. Co potem? Zapewne odnowienie licencji i dodatkowy koszt ochrony komputera albo powrót do domyślnej ochrony wbudowanej w system operacyjny.
I normalnie byśmy się takiego zapisu nie czepiali, bo pięć lat w kontekście komputerów to wcale nie tak mało, ale… Sprzęt komputerowy do szkół powinien być przyszłościowy, więc jeśli wybierzemy wydajną jednostkę, to w pracy biurowej powinna sobie świetnie poradzić nawet za siedem lat.
Na szczęście sprawa z antywirusem jest o tyle prosta, że oferta skierowana do placówek edukacyjnych i wersji EDO zawiera nie tylko atrakcyjną cenę (na przykład obsługę 50 komputerów w cenie 1700 zł brutto, według oferty jednego z producentów oprogramowania antywirusowego), ale również właśnie ochronę na pewien okres, a ta z reguły wynosi pięć lat. Wychodzi zatem 34 zł za pięć lat pełnej ochrony, więc praktycznie darmoszka.
Nie, nie akceptujemy konsultacji, my wiemy lepiej
Zaangażowanie ekspertów w sprawę tak kluczową jak ochrona placówek edukacyjnych przed zakupem przestarzałego sprzętu powinna leżeć w interesie urzędników, w szczególności Ministra Edukacji Narodowej - jak podaje wikipedia, informatyczki z wykształcenia, tymczasem stało się inaczej. Ba, Katarzyna Lubnauer, w imieniu Ministra Edukacji Barbary Nowackiej, wystosowała 10 lutego bieżącego roku pismo zarówno do samego prezesa – Donalda Tuska – jak i innych ministrów, aby poinformować, że na ewentualne uwagi do projektu czeka do… 12 lutego tego samego roku. Dlaczego zmiana tego rozporządzenia stała się tak pilna? Być może ma to związek z KPO.
Kamienie Milowe z KPO (C14G i C15G w inwestycji C2.1.2 i C13L w inwestycji C2.2.1), zakładają, że do placówek zostanie dostarczonych co najmniej 553 336 bonów na przenośne komputery z niezbędnym oprogramowaniem do szkół do użytku nauczycieli (C14G) oraz co najmniej 735 tys. dodatkowych laptopów, laptopów przeglądarkowych i tabletów do użytku uczniów. Nie tłumaczy to jednak tak dużego pośpiechu, biorąc pod uwagę fakt, że orientacyjne zakończenie inwestycji pierwszego założenia to Q4 2025 roku, a drugiego Q3 2025 roku. Niestety Ministerstwo nie chciało odpowiedzieć na nasze pytania, więc możemy się jedynie domyślać.
Z OCR wynika jedno: planuje się dokonywanie kolejnych, cyklicznych (nie rzadziej niż rok) przeglądów zgodności minimalnych wymogów z trendami na rynku technologii komputerowych oraz stopniowe podwyższanie standardów w miarę rozwoju technologii. W oparciu o sygnały otrzymane od szkół, organów prowadzących i innych podmiotów planowane jest nowelizowanie rozporządzenia w przypadku wystąpienia nowych okoliczności, pojawienia się nowych technologii lub zajścia istotnych zmian na rynku.
Na papierze wygląda świetnie, prawda? Tylko rzeczywistość jak zwykle okazuje się bardziej szara, bo zamiast obiecanego podnoszenia standardów mamy regres minimalnych wymagań sprzętowych (nie licząc nieco wyższych wymagań wydajnościowych związanych z testem CrossMark) komputerów skierowanych do placówek edukacyjnych, który otwiera furtkę dla wprowadzania do szkół elektrośmieci. Tak, nazywajmy rzeczy po imieniu - 8 GB pamięci zunifikowanej, masowa pamięć eMMC czy jedno złącze USB to nie jest żadne podwyższanie standardów, wręcz przeciwnie.

Pokaż / Dodaj komentarze do: Dzięki MEN, do szkół trafią elektrośmieci. Nowe rozporządzenie jest absurdalne