Opłata reprograficzna nie odpuszcza. Historia spóźnionego pomysłu


Opłata reprograficzna nie odpuszcza. Historia spóźnionego pomysłu

Opłata reprograficzna jest jak błąd systemowy, który powraca z uporem godnym lepszej sprawy. Prawie nikt jej nie lubi – nie chcą jej płacić producenci, importerzy i konsumenci, a twórcy, dla których została wymyślona, od lat czekają na pieniądze, których nie widać. Ale ja tej opłacie współczuję. Nie dlatego, że jest niepopularna, ale dlatego, że urodziła się w złym czasie i nie potrafi nadążyć za rzeczywistością.

Przez lata, gdy opłata reprograficzna byłaby faktycznie potrzebna – w epoce masowego kopiowania – w Polsce jej nie znaliśmy. W latach 80. i 90. nikt nie przejmował się frazą „All rights reserved”. Radiowcy nadawali całe albumy, robiąc nawet strategiczne przerwy, aby słuchacz zdążył przewrócić kasetę na drugą stronę i dokończyć nagrywanie. Był to dozwolony użytek w najczystszej postaci, bez rekompensaty dla artystów.

A teraz, gdy już niemal nikt nie kopiuje, bo wszyscy przeszliśmy na streaming i płacimy abonament za Spotify, Netflixa czy subskrypcję audiobooków – czyli dokonujemy legalnej opłaty, która już zawiera wynagrodzenie dla twórców – państwo postanawia uderzyć. I nakłada opłatę za nośniki, na których... potencjalnie można coś nagrać. Sam mechanizm domniemania – płacisz nie za to, że kopiujesz, ale za to, że masz taką możliwość – wydaje się głęboko niesprawiedliwy.

Historia nieustannej porażki

Drugim powodem, dla którego można jej współczuć, jest jej dramatyczna, niesfinalizowana historia legislacyjna. Po latach zapomnienia, temat wrócił na wokandę w latach 2020–2021 z propozycją objęcia smartfonów i kart pamięci. Ówczesne prace zostały jednak wygaszone. Co więcej, inicjatywę zablokował sam prezydent Andrzej Duda, który w 2021 roku stwierdził, że wprowadzanie opłaty może być niekonstytucyjne. Po tej interwencji wydawało się, że projekt upadł na dobre.

Ale sprawa powróciła z nową siłą.

Zatajenie faktów, by postawić branżę przed faktem dokonanym

Wydawało się, że nowy rząd postanowi wreszcie rozwiązać ten problem. Sprawy nabrały tempa na początku 2025 roku, zwłaszcza po wyroku Sądu Okręgowego w Warszawie z lutego, który zasugerował, że wyłączenie nowoczesnej elektroniki z opłaty jest niezgodne z prawem Unii Europejskiej. Ten wyrok wymusił szybkie działania i stworzenie nowego projektu. Równolegle rząd prowadził inne prace związane z tematem jak np. zbieranie danych na temat rynku nośników. 

Tymczasem rynek oczekiwał na informacje w napięciu. Chcąc wyjaśnić ciszę, w połowie czerwca złożyłem do Ministerstwa Kultury zapytanie o status prac. Odpowiedź z 18 czerwca 2025 roku była kategoryczna:

"...uprzejmie informujemy, że MKiDN nie dysponuje taką informacją ani harmonogramem ewentualnych prac."

Nie tylko informacją czy harmonogramem prac, ale nawet ewentualnych prac! W nomenklaturze administracyjnej oznacza to, że sprawa nie jest procedowana i nawet jeśli zacznie być, to minie dużo czasu zanim poznamy efekty działań.

Tym większe było zdumienie, gdy zaledwie miesiąc później, 23 lipca, na stronach Ministerstwa pojawiła się gotowa nowelizacja rozporządzenia z nowymi stawkami (1% na urządzenia, 2% na nośniki) i pełną listą sprzętu. Stopień szczegółowości dokumentu jest dowodem na to, że prace nad nim musiały trwać od miesięcy. Ministerstwo formalnie zatajało informację o toczącym się procesie legislacyjnym.

Dlaczego? Być może intencją było uniknięcie jakichkolwiek prób zakwestionowania koncepcji opłaty, która – jak wszystko wskazuje – ma zostać wprowadzona od 1 stycznia 2026 roku.

Gdzie leży błąd?

Kwestionować jest co, ponieważ proponowana konstrukcja opłaty jest oderwana od współczesnej ekonomii kultury. Największy problem tkwi w podwójnym, a nawet potrójnym obciążeniu:

  1. Płacimy abonament za streaming (zawiera prawa autorskie).

  2. Mamy zapłacić 1% za smartfon/telewizor, na którym odtwarzamy dzieło, za które już zapłaciliśmy w abonamencie.

  3. Mamy zapłacić 2% za kartę pamięci, na której przechowujemy prywatne zdjęcia, filmy, dokumenty, logi z wideorejestratora lub pliki systemowe.

Opłata reprograficzna w swojej idei powinna być pobierana od nośników, które faktycznie służą do nieodpłatnego kopiowania utworów. Nie powinna być pobierana od nośników używanych w monitoringu, kamerach przemysłowych czy do przechowywania danych służbowych, ani od urządzeń, które są dziś głównie bramą do legalnych, abonamentowych treści.

Dopóki legislatorzy nie zrozumieją, że kultura stała się usługą, a nie towarem do kopiowania, opłata reprograficzna pozostanie symbolem administracji, która spóźniła się o dwie dekady.

Spodobało Ci się? Podziel się ze znajomymi!

Pokaż / Dodaj komentarze do:

Opłata reprograficzna nie odpuszcza. Historia spóźnionego pomysłu
 0
Kolejny proponowany artykuł z kategorii
Kolejny proponowany artykuł z kategorii
Kolejny proponowany artykuł z kategorii
Kolejny proponowany artykuł z kategorii