Gry, mimo swojego globalnego zasięgu, wciąż borykają się z poważnymi problemami wizerunkowymi. Wielkie turnieje i jeszcze większa widownia wciąż nie przekonują niektórych do tego, że esport to prawdziwe współzawodnictwo. Tak samo statystyki dotyczące liczby osób odwiedzających przeróżne targi i konwenty wciąż nie wygrały z twierdzeniem, że jest to hobby aspołeczne. Nawet argumenty finansowe, pokazujące ile zarabiają gry, a ile np. blockbustery Disneya wciąż nie potrafią uciszyć sceptyków. Wszystko to są jednak problemy w skali makro, a co z tymi mikro - czyli dotyczącymi każdego z nas? Fani gamingu w ostatnich latach masowo wyszli z szafy. YouTube szybko zweryfikował, że treści tworzone przez graczy dla graczy to najpopularniejsze materiały w całym serwisie. Na ten statek wskoczyło tyle osób, że aż trudno wyobrazić sobie, by duża część z nich nie była tam przez przypadek... Faktem stał się jednak rozwój „kultury geekowskiej”. Występowanie w marynarkach, pod którymi jest tiszert z jakimś wirtualnym bohaterem i nagrywanie vlogów z widocznymi w kadrze figurkami i kolekcją gier stały się sposobem na życie. Nawet dziewczyny piękne jak milion dolarów zaczęły robić sobie zdjęcia nie w bikini, a w bikini z twarzą wystylizowaną na bohaterkę jakiejś gry itd. itp. Koniunktura jest gigantyczna. Tylko że poza monetyzacją pasji do grania, mało który z tych głośnych/poczytnych głosów zajmuje się tym, by ją światu wytłumaczyć.
Fani gamingu w ostatnich latach masowo wyszli z szafy. YouTube szybko zweryfikował, że treści tworzone przez graczy dla graczy to najpopularniejsze materiały w całym serwisie. Na ten statek wskoczyło tyle osób, że aż trudno wyobrazić sobie, by duża część z nich nie była tam przez przypadek...
Obserwuję branżę od bardzo dawna i jeszcze nigdy nie była tak żywa i głośna, a mimo to wciąż wydaje się bardzo hermetyczna. Niezrozumienie, z jakim musi spotykać się każdy szary gracz żyjący na co dzień poza influencerską bańką, wcale się nie zmniejsza. W szkole wciąż jest się tym maniakiem, który nie widzi nic poza komputerem, przy rodzinnym obiedzie tym, który „tylko wstanie to oczy do monitora”, a gdy już się wyrwiemy na wieczorne spotkanie towarzyskie, robimy prawie wszystko, by nie rozkręcać się zbyt mocno na temat gier. Jeżeli nie pójdzie się do miejsca stricte związanego z tym tematem (jak pub dla graczy, turniej czy konwent), to wciąż trudno jest się ujawnić. Oczywiście osoby mocno wkręcone w filmy, sport czy muzykę nie mają tego dyskomfortu, mimo iż z zasady każda pasja jest równa. Niezrozumienie to da się jednak przeżyć – zwłaszcza gdy weźmiemy głęboki oddech i zdamy sobie sprawę, że gry są naprawdę młodym medium. Dzieł z wybitną historią i zabiegami gameplayowymi, o których można byłoby dyskutować do rana, wciąż nie jest aż tak dużo i powinniśmy się cieszyć z tego, że w ogóle widzimy ich rozkwit. W takim wypadku warto się trochę snobistycznie nasycić tym, że wiemy bardzo dużo o rzeczach, które większość doceni dopiero za parę lat. Nie wtedy, gdy sami je odkryją, ale gdy ktoś im o tym powie.
Ale po co?
Większym problemem graczy jest przedstawienie swojej pasji jako czegoś przydatnego. W życiu każdego przychodzi bowiem moment, w którym wypadałoby zacząć zarabiać. Jeżeli od najmłodszych lat pasjonowałeś się samochodami i zostajesz mechanikiem, to wygrałeś. Jeżeli pasjonujesz się historią i otwiera się przed tobą kariera naukowa – wygrałeś. Jeżeli świetnie radziłeś sobie ze sportem, to nawet jeżeli nie zostaniesz Olimpijczykiem, możesz skończyć AWF, być instruktorem, trenerem, animatorem, kimkolwiek – wtedy też wygrywasz. Gorzej, jeżeli naprawdę kochasz grać. Bo za samo granie płaci się tylko asom pokroju ekipy Virtus Pro. Sytuację należy więc obchodzić: niektórzy uczą się kodować, by wskoczyć do gamedevu, inni wykorzystują swą wiedzę i zrozumienie nowinek w agencjach reklamowych, komuś udaje się odnieść sukces na YouTube, ktoś zaczyna być testerem, inny odnajduje się w Photoshopie... Sytuacja jest klarowna, da się zaczepić w branży, ale dla osób postronnych z samego grania nic przecież nie wynika.
Nie dajmy (...) wmówić sobie, że skończenie Final Fantasy VII jest mniej ważną czynnością niż przeczytanie Buszującego w Zbożu. Obie pozycje są równie istotne dla każdego kto chce rozmawiać o sztuce, narracji, problemach społecznych i archetypowych bohaterach.
Oczywiście można na to spojrzeć z innej strony i cieszyć się z tego, że granie zawsze pozostaje w sferze przyjemności. Co byśmy nie robili, chwila chwycenia za pada to odpoczynek, ekscytacja i możliwość oderwania się od problemów. W obecnym świecie, w którym wmawia się nam, że każda sekunda jest tak cholernie ważna i trzeba gnać do przodu, bo w chwili, w której staniemy, zaczynamy się cofać, granie wyrasta niemal grzech. Nawet pomimo tego, jak postrzegają je osoby szczycące się zdrowym rozsądkiem, nie dajmy sobie wmówić, że jest bezwartościowe. Bo może i nie osiągniemy nim czegoś, co pozwoli postawić na domowej półce jakąś statuetkę, ale rozwinie nas w wielu kierunkach. Nie dajmy się wpędzić w te utylitarne ramy ani wmówić sobie, że skończenie Final Fantasy VII jest mniej ważną czynnością niż przeczytanie Buszującego w Zbożu. Obie pozycje są równie istotne dla każdego, kto chce rozmawiać o sztuce, narracji, problemach społecznych i archetypowych bohaterach. I tak jak czytanie Salingera będzie owocować w tym, jakimi jesteśmy ludźmi, tak samo może na to wpłynąć ostateczne pokonanie Sephirotha.
Pewne rzeczy po prostu muszą w nas zakiełkować. Osoby, które są oczytane, mają wspólne cechy z tymi, którzy doskonale znają malarstwo, muzykę, film czy gry. Samo obcowanie i zgłębianie kultury zawsze będzie procentować w zupełnie niewidoczny sposób. Jeżeli się nauczymy np. naprawiać pralki, to będziemy mogli nie tylko od razu pokazać jacy jesteśmy użyteczni, ale także znajdziemy stabilny zawód. Jeżeli jednak pójdziemy na rozmowę o pracę i zdobędziemy ją dlatego, że rekrutujący zobaczy (poza odpowiednim CV), jak ciekawymi jesteśmy ludźmi, to nikt nam potem nie powie „dobrze, że znasz tyle dzieł kultury” tylko zwyczajnie pogratuluje. Sami przed sobą, jako gracze, doskonale wiemy ile wzruszeń i świetnych wspomnień dało nam poznanie cyfrowych światów. Kierując się zasadą użyteczności, nigdy się nie dojdzie do tego momentu. Dlatego doceńmy jak wiele, poza czystą rozrywką, potrafimy wyciągać z gier.
Pokolenie nie mam
Odrzucając na bok kwestie światopoglądowe, gracze mają tak naprawdę problem z jedną rzeczą – z czasem. Nie będę po raz kolejny powoływał się na wykres pokazujący, jak co roku zwiększa się ilość premier na Steamie (bo większość z nich to, wybaczcie słownictwo, kasztany), bo nie w tym rzecz. Kalendarz wydawniczy od kilku lat jest zwyczajnie zbyt ciasny nawet dla największych wydawców. Pojęcie sezonu ogórkowego już nie istnieje. Gier, które mogą stać się waszymi ulubionymi, najlepszymi w całym życiu wychodzi po kilka w każdym roku. A pozycji ciekawych, mocnych, o których warto rozmawiać nie da się już nawet policzyć. Wbrew pozorom nie jest to nawet wywołane przez zalew indyków. Takie produkcje jak FEZ, Braid, Hotline Miami czy Superhot wcale nie zdarzają się tak często. Jeżeli jednak bardzo dobre gry niezależne mają żyć obok wielkich premier, to po prostu nie jesteśmy w stanie ich przerobić. Właśnie teraz koło siebie wyszły Far Cry 5, Ni No Kuni 2, Yakuza 6, God of War, A Way Out i Frostpunk. I jestem pewny, że czegoś jeszcze nie wymieniłem. Nawet mając bardzo konkretne wymagania co do gier, nie tykając niektórych gatunków czy serii, dalej zostaje się z rogiem obfitości podstawionym pod nos.
A to tylko wierzchołek góry lodowej. Przecież są jeszcze abonamenty, w których dostajemy regularnie jakieś gry, są mega przeceny, są bundle i wreszcie gry-usługi, które trzymają nas w uścisku. Zalew premier staramy się pogodzić z nadrabianiem zaległości i trzymaniem poziomu w Fifie, CS:GO, Rainbow Six: Siege czy innym ulubionym tytule online... Trudno narzekać na to, że otrzymuje się zbyt dużo dobrych rzeczy, jednak życie gracza bywa momentami zbyt słodkie. Na szczęście są jeszcze rzeczy mogące nas skutecznie trzymać w ryzach. I jeżeli nie są to zobowiązania względem rodziny, pracodawcy czy partnera, to wszystko rozbija się o pieniądze. Bo, by mieć równocześnie i czas, i środki na ten szalony wybuch branży, należy być w bardzo uprzywilejowanej pozycji. Niektórzy jednak biorą sprawy w swoje ręce i potrafią się zmobilizować do wypracowywania premii, łapania się prac dorywczych, czy też przekuwają swą pasję choćby w pisanie o grach na większych lub mniejszych portalach. Wkraczając na tę drogę w młodym wieku, często osiąga się bardzo wiele w latach późniejszych. Bo mimo całego piękna świata zastanego, gry mają w sobie magnetyczną moc, która potrafi mobilizować młodych ludzi do tak szalonych działań, jak złapanie za pióro czy stanięcie przed kamerą.
Problemy współczesnego gracza to w dużej mierze po prostu problemy wszystkich nas, niezależnie od szerokości geograficznej, na której mieszkamy, koloru skóry i tego z kim chcemy się spotykać. Potrzeba akceptacji, rozwijania się w ulubionym kierunku i chęć pogodzenia czasu na przyjemności z zarabianiem pieniędzy męczy nas od zawsze. Świat się zmienia, ale ludzkie problemy wydają się takie same. Szkoda, że nasze pokolenie pewnie też nie da rady poradzić sobie z tymi kwestiami, ale wypada być dobrej myśli. Przy odpowiednim pomyśle na siebie każdy może teraz osiągnąć szczyty. W tym gracze, którzy siedzą w samym centrum najprężniej rozwijającej się gałęzi rozrywki. To nie jest bańka, która pęknie, tylko potężna gałąź, która utrzyma o wiele więcej niż wątłą huśtawkę, z której szybko się wyrasta. Jakie są Wasze przemyślenia w tej kwestii? Jakie zdanie macie, czy warto coś jeszcze dodać? Zachęcam do gorącej dyskusji
Pokaż / Dodaj komentarze do: Problemy współczesnego gracza