Tak, wiem, o gustach się nie dyskutuje. Jeden woli kupować w Biedronce, a drugi - Lidlu. I to jest spoko, bo gdybyśmy wszyscy postępowali tak samo, prędzej czy później świat utonąłby w oceanie monotonii. Dlatego też niniejszy tekst nie ma na celu wywoływania kolejnej bezowocnej debaty pt. "komputer czy konsola", opartej na porównaniach gier, teoretycznej wydajności czy nawet koszcie zakupu platform. To literalnie nie miałoby żadnego sensu. Skąd taka opinia, zapytacie? Cóż, aby mogło dojść do jakiegokolwiek starcia, musimy mieć dwóch przeciwstawnych zawodników, charakteryzujących się różnymi cechami, ale dążącymi do tego samego celu, czy też - w tym konkretnym przypadku - pozwalających zrealizować to samo zadanie. Kiedy zaś jeden z zawodników zaczyna usilnie naśladować drugiego, wszelkie porównania tracą rację bytu. Tym bardziej, że żadna kopia nigdy nie będzie tak dobra jak oryginał, zwłaszcza jeśli zapożycza głównie cechy negatywne. Ale do rzeczy.
Przez długie lata starcia pecetowców z konsolowcami opierały się na konfrontowaniu możliwości technicznych z przystępnością, jak również unifikacją sprzętu. Ci pierwsi szermowali milionami wyświetlanych pikseli, drudzy zaś starali się kontrować zdrowym rozsądkiem. I trzeba przyznać, że taki podział miał logiczne uzasadnienie. Pragniesz się ścigać na poligony, a masz dodatkowo nieco sprzętowego zacięcia? Wybierz komputer. Cenisz sobie pewność uruchomienia każdej gry i chcesz dokonać tego możliwie łatwo? Celuj w konsolę. Zdeklarowani miłośnicy konsol od zarania dziejów niczym mantrę powtarzali, że oprawa audiowizualna to tylko przysłowiowa kropla wobec morza zalet, jakie daje sprzęt tego typu. Co więcej, każdy użytkownik danej konsoli ma tę oprawę na jednakowym poziomie, co czyni grę w Internecie bardziej sprawiedliwą, nawet jeśli odbywa się to w kinowych 24 kl./s. Innymi słowy: wygrywają umiejętności, nie sprzęt. Wprawdzie takie podejście nosi niebezpieczne znamiona pewnego ustroju politycznego, który w ogólnym zarysie się nie przyjął, ale raz jeszcze podkreślę - widzę w tym sens.
Wtem wiodący producenci konsol postanowili zrobić swoim fanom niespodziankę, wyrywając im z rąk wszelkie argumenty. Pomijam już zapożyczenie modelu łatania gier, płatne dodatki DLC i instalację gier. Nazwijmy to specyfiką czasów współczesnych. Na szczególną uwagę zasługują zdecydowanie odświeżone modele aktualnych konsol, czyli PlayStation 4 PRO i nowy Xbox One, znany aktualnie jako Project Scorpio, bo to właśnie nimi wbito największego ćwieka do konsolowej trumny. Ale o so chozi? Wyobraźcie sobie dowolnego jegomościa, który na początku 2016 roku poleciał do sklepu nie dla idiotów po "najmocniejszą konsolę na świecie" alias PS4, by odciąć się od blaszanej watahy rokrocznie zmieniającej kartę graficzną i cieszyć kilkoma latami niezakłóconej gry na swoim urządzeniu, rywalizując przy tym z graczami dysponującymi dokładnie tym samym narzędziem. Nagle świat naszego wyimaginowanego przyjaciela zawala się, bo oto na rynku pojawia się PlayStation 4 PRO - nie tam jakieś mierne 1,84 TF mocy, ale blisko 2,3 raza więcej. Istny potwór, jako rzekł spiker w reklamie.
To trochę tak, jakby kupić GeForce GTX 980 w kwietniu 2016 i miesiąc później dowiedzieć się, że wyszedł GeForce GTX 1070 kosztujący te same pieniądze. Z tym, że brać blaszana jest do częstych roszad przyzwyczajona, zaś dla braci konsolowej to kubeł zimnej wody na plaży w Abu Dhabi. Co prawda producent jeszcze przez chwilę sprzedaje bajeczki o przystosowaniu wyłącznie do niezbyt popularnych telewizorów o rozdzielczości Ultra HD, ale zaraz potem pojawia się aktualizacja systemowa z Boost Mode, która wprowadza przyrost frame rate'u w dotychczasowych grach, także tych sieciowych. Szeroko pojęte "parity" trafia szlag. Tym samym rodzi się podział graczy względem używanego sprzętu, podobnie jak w przypadku pecetów. Komputer pozwala jednak kompensować wydajność sprzętu redukcją ustawień szczegółowości grafiki, a konsola już nie. Summa summarum wychodzi na to, że o ile zaczerpnięto krytykowany model upgrade'ów, o tyle posiadaczy wcześniejszej iteracji sprzętu pozostawiono na lodzie z jedyną i wyłączną opcją kupna nowości.
Teraz pytanie: czy nasz wyimaginowany przyjaciel powinien polecieć po raz drugi do sklepu, przyznając wyższość ideologii Master Race, czy może lepiej gdyby zagryzł zęby i pozostał graczem gorszego sortu, którym nie chciał być wybierając właśnie konsolę (i tym samym wpisał się w specyfikę PCMR)? ;)
Pokaż / Dodaj komentarze do: O tym, dlaczego PC wygrało wojnę z konsolami, czyli Master Race górą!