Grand Theft Auto: The Trilogy - recenzja. Chyba nikt nie spodziewał się takiego gniota

Grand Theft Auto: The Trilogy - recenzja. Chyba nikt nie spodziewał się takiego gniota

To miało być wspaniałe dwudziestolecie, a wyszła katastrofa. Rockstar wysłuchał graczy i odświeżył starsze odsłony Grand Theft Auto, ale zrobił to tak, że lepiej trzymać się od remasterów z daleka. Przynajmniej póki co.

22 października 2001 roku na świat trafia Grand Theft Auto 3. Gra, po której już nic nie będzie takie samo. Tak otwarty świat, tak dobrze pomyślane misje, tak interesująca gangsterska historia, tak bogata ścieżka dźwiękowa... W tamtych czasach to był zupełnie inny wymiar grania. Rockstar zapisał się w historii gamingu złotymi zgłoskami. Długo żyliśmy w przeświadczeniu graniczącym z pewnością, że to jeden z tych deweloperów, który nigdy nas nie zawiedzie. I tak było aż do premiery Grand Theft Auto: The Trilogy - Definitive Edition.

Grand Theft Auto: The Trilogy mogło być spełnieniem marzeń miłośników serii. Szybko wyszło na jaw, że Rockstar przygotował skok na ich kasę równie sprawnie, co Michael Townley. I nie, nie jest to komplement. A przynajmniej nie dla Rockstara.

Grand Theft Auto: The Trilogy - Definitive Edition na papierze wygląda świetnie. GTA 3, GTA: Vice City, GTA: San Andreas. Wszystkie trzy klasyki w odświeżonej wersji. Ulepszone, upiększone, unowocześnione, ale z zachowanym duchem oryginałów. Dziesiątki godzin rozgrywki w starym, dobrym stylu. W teorii brzmi pięknie, prawda? Co więc mogło pójść nie tak? Okazało się, że znacznie więcej, niż można było sobie w ogóle wyobrazić.

"No k..., znowu to samo" - Carl Johnson

Gwoli przypomnienia. Grand Theft Auto 3 przenosi nas do Liberty City, czyli fikcyjnej metropolii inspirowanej Nowym Jorkiem. Głównym bohaterem opowiedzianej historii jest wiecznie milczący Claude Speed, który marzy o karierze od zera do gangstera. W Grand Theft Auto: Vice City trafiamy do słonecznego miasta wzorowanego na Miami. Tom Vercetti, w którego wcielamy się w grze, trafia tutaj po to, by - na zlecenie Sonny'ego Forelli - zaprowadzić porządek w miejscowej, bandyckiej strukturze. Grand Theft Auto: San Andreas to natomiast opowieść o Carlu Johnsonie, który po kilku latach wraca do Los Santos (metropolia inspirowana San Francisco, Las Vegas i Los Angeles) i zostaje wciągnięty w gangsterskie życie. GTA 3 to około 20-30 godzin zabawy, GTA: Vice City - 30-40 godzin, GTA: San Andreas - 40 do nawet 80 godzin (ostateczny czas zależy od tego, w jakim stopniu zaangażujemy się w aktywności opcjonalne). Na zawartość trylogii remasterów absolutnie nie można narzekać. Na co więc można?

Grand Theft Auto: The Trilogy - Definitive Edition zawiera wszystko, a nawet więcej, czego można by oczekiwać od remasterów gier, które przecież nie zestarzały się aż tak bardzo (do dzisiaj w niemal niezmienionej formie można się przy nich świetnie bawić na przykład na smartfonach). Tekstury w wyższej rozdzielczości, ładniejsze oświetlenie, cieniowanie i efekty pogodowe, bogatsza przyroda, przebudowane modele postaci, większy zasięg widzenia - to najważniejsze zmiany w warstwie technicznej. Ponadto na next-genach dodano obsługę rozdzielczości 4K oraz animację w 60 klatkach na sekundę, a pecetowcy mogą korzystać z dobrodziejstw techniki NVIDIA DLSS. Z kolei na Switchu dodano obsługę ekranu dotykowego. Jednak technikalia to nie wszystko. Rockstar unowocześniło też rozgrywkę. System strzelania wzorowany jest na tym z Grand Theft Auto V, minimapa jest bardziej czytelna, a do tego możemy wyznaczać własnoręcznie punkty nawigacyjne. Wygodniej korzysta się z koła wyboru broni oraz stacji radiowych. "No dobrze, to gdzie są te mankamenty?" - możecie się zastanawiać. W porządku, przejdźmy do odpowiedzi na to kluczowe pytanie: co Rockstar tak bardzo spartolił w Grand Theft Auto: The Trilogy - Definitive Edition?

"Coś mi tu śmierdzi" - Victor Vance

Grzech pierwszy - graficznie remastery wyglądają bez wątpienia lepiej niż pierwowzory. Jednak można odnieść wrażenie, że otoczenie czy postacie poddano liftingowi z wykorzystaniem algorytmów sztucznej inteligencji i uczenia maszynowego. Nic w tym złego, gdyby ktoś później to sprawdził i ręcznie poprawił to, co trzeba. A tak musimy pogodzić się z bardzo nierównym poziomem wykonania. Najgorsze są chyba przerobione modele postaci. O ile główni bohaterowie prezentują się całkiem przyzwoicie, o tyle niektóre postacie drugo- czy trzecioplanowe wyglądają karykaturalnie. I nie mam absolutnie pretensji do braku realizmu. Przecież starsze odsłony GTA zawsze były przerysowane. Chodzi mi między innymi o to, że elementy twarzy niektórych NPC-ów sprawiają wrażenie odklejonych od reszty albo błędnie umiejscowionych. W cutscenkach wygląda to niekiedy fatalnie.

Grzech drugi - liczyłem się z tym, że Grand Theft Auto: The Trilogy na starszych konsolach nie będzie wyglądał next-genowo. Nie spodziewałem się nawet, że na konsolach nowej generacji będzie wyglądać next-genowo. W końcu to tylko remaster. Powiedziałem sobie, że 4K i 60 klatek na sekundę w zupełności mi wystarczą. Sęk w tym, że na PlayStation 5 musiałem wybierać pomiędzy jednym a drugim. Niewiarygodne, że 20-letnia gra po liftingu nie jest w stanie wyświetlać obrazu w 4K i 60 FPS. Zmuszony do wyboru, zdecydowałem się na wydajność, ale podczas zabawy na 75-calowym telewizorze czasem szczypały mnie oczy, gdy patrzyłem na nieco rozmazane i niedokładne otoczenie.

Grzech trzeci - z czasem okazało się, że o kiepskim stanie technicznym Grand Theft Auto: The Trilogy nie świadczy tylko marna optymalizacja. Wystarczyło kilka godzin z padem w dłoniach i godzina z filmami umieszczonymi w internecie przez graczy, aby przekonać się, że Rockstar przygotował remastery pod wieloma względami gorsze od pierwowzorów. Mam na myśli różnego rodzaju błędy. Niektóre z nich to zwykłe glicze, które w pewnym momencie zaczynają irytować, ale ostatecznie można przymknąć na nie oko. Jednak zdarzają się też problemy na tyle poważne, że utrudniające bądź uniemożliwiające przejście danej misji. Okej, trzeba przyznać, że deweloperzy Rockstara nie pracowali osobiście nad remasterami. Wykonanie ich zlecono zespołowi Groove Street Games (znanemu między innymi z portów GTA na smartfony i tablety). Jednak to Rockstar ponosi odpowiedzialność za stan, w jakim wznowienie trafiło do sklepów. Nie wierzę, że nikt ze studia nie spojrzał na pracę Groove Street Games, nie dokonał na koniec rewizji i nie zwrócił uwagi na bolączki. A jeśli tak to właśnie wyglądało, to cóż... wstyd.

Grzech czwarty - Grand Theft Auto zawsze słynęło z udźwiękowienia. Na plus remasterów należy zaliczyć to, że znalazły się w nich wszystkie utwory z oryginałów, nie licząc tych, które na którymś etapie i z różnych powodów wycięto (stało się tak między innymi ze szlagierami Michaela Jacksona). Jednak piosenek znalazło się w trylogii tyle i jest to selekcja tak dobra, że ścieżka dźwiękowa z trylogii, wydana jako osobny album, mogłaby trafić na szczyty list przebojów. Czym więc zgrzeszył Rockstar? Tym, że nie kiwnął nawet palcem, aby poprawić jakość nagranych dialogów i dźwięków. Przecież każdy szanujący się remaster na tym się właśnie koncentruje - na poprawie wyglądu i brzmienia danej gry. Tymczasem w każdej z trzech cześci wchodzących w skład Grand Theft Auto: The Trilogy bohaterowie brzmią dokładnie tak, jak kilkanaście czy dwadzieścia lat temu. Nie, nie brzmi to jak fajne retro. W dzisiejszej rzeczywistości bolą od tego uszy.

Grzech piąty - Rockstar wpadł na pomysł, aby wydać Grand Theft Auto: The Trilogy jako pełnopłatny produkt. Uzasadnienie, że 270 złotych za remastery to uczciwa cena, bo w pakiecie otrzymujemy aż trzy obszerne gry, nawet mnie przekonuje. Tylko musimy wziąć pod uwagę kilka kwestii. Raz, że mówimy o remasterach, a nie o remake'ach. Dwa, że to naprawdę stare gry. Trzy, że wydano je w takiej postaci, że teraz nie wiadomo ile zaczekamy, aż wszystkie trzy gry zostaną doprowadzone do satysfakcjonującego stanu (o ile w ogóle kiedykolwiek do tego dojdzie). Cztery, że od premiery każdej z zawartych w pakiecie odsłon moderzy przygotowali całe mnóstwo modyfikacji, poprawiających i oprawe, i gameplay. A najzabawniejsze jest w tym to, że wiele z nich... trzymało wyższy poziom niż oficjalne wznowienie. Oczywiście teraz możecie już zapomnieć o wypróbowaniu ich - Rockstar przed premierą Grand Theft Auto: The Trilogy nakazał usunięcie ich z sieci.

"Twoja ochrona chyba potrzebuje ochrony" - Tommy Vercetti

Chociaż tyle, że Grand Theft Auto: The Trilogy ukazało się także w polskiej wersji językowej. Tak więc osoby, które grały w oryginały, ale nie wiedziały, o co w nich za bardzo chodzi, teraz mogą zagłębić się w fabułę i ją zrozumieć. I generalnie uważam, że remastery GTA naprawdę mają sens, tylko nie w takim wydaniu, jakie zaproponował Rockstar, i nie za takie pieniądze, jakich sobie zażyczył. Według mnie za kilka miesięcy, gdy twórcy naprawią większość błędów (część kwestii już udało się naprawić), a cena spadnie o połowę, będzie to naprawdę wartościowy produkt. Ale obecnie lepiej trzymajcie się od niego z daleka.

Grand Theft Auto: The Trilogy - Definitive Edition

Grand Theft Auto: The Trilogy - opinia:

 Grand Theft Auto: The Trilogy - plusy

  • Trzy gry w jednej, dziesiątki godzin zabawy
  • Grafika ewidentnie wygląda lepiej
  • Ścieżka dźwiękowa wciąż zachwyca
  • Polska wersja językowa (kinowa)

 Grand Theft Auto: The Trilogy – minusy

  • Nierówny lifting szaty wizualnej
  • Fatalny wygląd niektórych postaci
  • Kiepska optymalizacja (zapomnijcie o 4K i 60 FPS na next-genach)
  • Liczne błędy i glicze
  • Niezremasterowane dialogi i dźwięki
  • Cena...
Obserwuj nas w Google News

Pokaż / Dodaj komentarze do: Grand Theft Auto: The Trilogy - recenzja. Chyba nikt nie spodziewał się takiego gniota

 0