Kierowanie losami każdej serii w obliczu niezwykle zaangażowanego fandomu jest niełatwym krokiem. Nawet jeśli jest się ojcem owej sagi. Zresztą podchodzenie do tak wyeksploatowanego tematu jakim jest Obcy też proste nie jest. Ridley Scott pięć lat temu próbował skierować swoją opowieść z dala od koszmarnej kreatury wykreowanej przez szwajcarskiego surrealistę, H.R. Gigera, ponad 40 lat temu. W wyniku tych dążeń wyszedł mu film pełen ogromnego potencjału, ale jednocześnie nieco frustrujący i ostatecznie niesamowicie polaryzujący. Mowa oczywiście o Prometeuszu.
Zobacz także: Top 5 gier opartych na filmowym cyklu Alien
Przed premierą Przymierza bacznie obserwowałem wszystkie materiały i nowinki dotyczące filmu i wiedziałem, że ta opowieść będzie stanowiła w znacznym stopniu odejście od wątków podjętych w Prometeuszu. Szczerze mówiąc bardzo mi to odpowiadało – byłem gotowy na kolejne zmiany, zwłaszcza, że Prometeusz w równym stopniu mnie fascynował, co frustrował, a nie widziałem w postaci Elizabeth Shaw potencjału na udźwignięcie ciężaru serii dalej.
Przymierze czerpie garściami z kierunku filmowego zwanego niemieckim ekspresjonizmem, czyli przedwojennym kinem grozy pokroju Nosferatu, zarówno w kinematografii i scenografii. Oprócz tego bardzo odczuwalny element gotyckiego romantyzmu i horroru a’la Frankenstein i Drakula (zresztą jedna z postaci w filmie nosi cechy obydwu z nich – tak uwodzicielskie, jak i monstrualne), nie tylko w kwestii klimatu, ale także tematyki. Jest to o tyle przewrotne, gdy zwrócimy uwagę na to, że pierwszy Obcy był de facto filmem o „nawiedzonym domu”, który – tak tylko się złożyło – był osadzony w kosmosie.
Moim mottem w podejściu do kina są słowa Roberta Bressona: „wolałbym by ludzie najpierw *poczuli* film zanim będą starać się go zrozumieć”.
Tutaj mamy z kolei zabieg odwrotny. To na pierwszy plan wychodzą motywy gotyckie - nie tylko stylistycznie. Zważywszy, że główną osią filmu są egzystencjalne dywagacje androidów, taki kontrapunkt klasycznych elementów z futuryzmem stanowi bardzo interesujące zestawienie, nie tylko od strony estetycznej. Nawet odwołania samych postaci w filmie odnoszą się właśnie do niektórych dzieł z tego okresu. Bez wątpienia dla mnie Przymierze jest w sporej mierze filmem „literackim”, pełnym zabiegów artystycznych. Jednym z nich jest tzw. defamiliaryzacja, czyli innymi słowy uniezwyklenie – wybranie znajomych konceptów, ale zniekształcenie ich przez nowy pryzmat, aby odejść od dotychczasowo przyjętych aksjomatów. Tutaj właśnie ten proces odbył się przez perwersyjno-uwodzicielskie interakcje dwóch z głównych postaci, a także wspomniane mocno namacalne elementy niemieckiego ekspresjonizmu, klasycznego gotyku i romantyzmu.
Film sam w swojej naturze jest skazany na to, że wywoła skrajnie mieszane uczucia
Ponadto, nie sposób nie zauważyć, że wiele puent filmu jest przekazanych w formie sztuki, co też ma swoją literacką nazwę i zwie się ekfrazą (jeśli myślicie, że to hasło wymyślone przez XXI-wiecznego hipstera, to cofnijcie się do Iliady Homera). Właśnie ten element przesądził dla mnie o tryumfie filmu. Całość jednak nie odlatuje całkowicie gdyż trzymana jest w ryzach przez elementy bardziej konwencjonalne, służące budowaniu dynamicznego, krwawego bądź pełnego suspensu widowiska. Również znane motywy z całej sagi są recyklowane w różny sposób, dopasowane do potrzeb artystycznej wizji Scotta.
Film, rozkładając go na czynniki pierwsze, ma oczywiście pewne słabsze elementy. W zależności od podejścia, dla kogoś mogą być one ważniejsze bądź mniej istotne. W ujęciu, w jakim ja akurat „poczułem” ten film, nie zaburzyły mi one odbioru całości. Nie było to studium ludzkich postaci i generalnie mało z nich było prominentnych, ale z drugiej strony poszerzenie charakteryzacji (a widziałem wiele takich wyciętych, bądź nakręconych na potrzeby virali i marketingu scen) nie pomogłoby filmowi w jego obecnym kształcie. Wręcz przeciwnie, zrujnowałoby to jego – w moim odczuciu – fenomenalne tempo i kinetyczność. Sfera naukowa filmu również może wzbudzać kilka kontrowersji przez swoją może ciut przesadną umowność, ale to wszystko zależy od indywidualnego podejścia do zjawiska zwanego „zawieszeniem niewiary” i tego, czy ważniejsza jest dla nas skala „mikro” czy „makro”. Przymierze jest generalnie w wielu aspektach ryzykownym filmem i pewne jego elementy ocierają się o kompletny absurd, ale (moim zdaniem) świadomość stylistyczna Scotta oraz wirtuozerska gra Fassbendera jednak nadaje całości artystowskiego wymiaru.
Są oczywiście też elementy bliższe typowego, współczesnego slashera (gatunek, którego - chcąc nie chcąc - zrodził pierwszy Obcy na spółkę z Halloween), ale dotyczą one postaci, które są trybikami w biomechanicznej całości i służą utrzymaniu całego szkieletu w ciągłym ruchu. Dzieło Scotta z grubsza podzielone jest na cztery części: wprowadzenie, które zaczyna się od tragedii w znacznej mierze kształtującej interakcje załogi, następnie pojawia się segment eksploracyjny, który płynnie przechodzi w gotycko-ekspresjonistyczną ekstrawagancję, a całość zwieńczona jest motywem konfrontacyjnym. Dość niewiarygodne jest to, jak dynamiczny jest to film, jak bardzo „ostre” są wizualia i sfera dźwiękowa, zważywszy na to, że Scott jest już niemal 80-latkiem. Szanuję jego próbę drastycznego odświeżenia serii i podjęcia artystycznego ryzyka, które – moim zdaniem – w przeważającej mierze udało mu się. Nie jest to film wybitny, ma gorsze strony, ale w kontekście jego dążeń, uznałbym go niewątpliwie za udany. Plus należy się także za zakończenie, które jest zupełnie inne od tego, do czego przyzwyczaiły nas poprzednie części. Przypadło mi do gustu także to, że postać Daniels nie jest tutaj przez cały czas wyeksponowana, a miano bohaterki zdobywa w bardzo sytuacyjny sposób i niejako z konieczności.
Kończąc, zaryzykuję stwierdzenie, że jeśli kogoś dziwi bądź burzy stylistyczna ekstrawagancja Przymierza, to Ósmy Pasażer Nostromo w moim odczuciu był także był przede wszystkim jednym wielkim zabiegiem stylistycznym (a nie mitologią nadmiernie stworzoną wokół Weyland-Yutani). I to właśnie dzięki swojemu wyrafinowanemu stylowi wyniósł on materiał na co najwyżej horror klasy B do rangi czegoś ponadczasowego i docenianego w kanonie sztuki filmowej, a nie tylko science-fiction i grozy. Tak po prostu wyszło, że obraz ten doczekał się sequeli i siłą rzeczy poszedł za tym jakiś kanon i "folklor", do których ludzie się przywiązali. Ale jakby ograbić serię z tego bagażu, to zostalibyśmy także z uniezwykloną wariacją na temat Dziesięciu Małych Indian, Planety Wampirów i Ciemnej Gwiazdy. Moim zdaniem Scott był świadom, że przesadne przywiązanie do ustanowionej mitologii nie jest kierunkiem, w którym można stworzyć coś świeżego, z drugiej strony porzucił też całkiem nowe wątki Prometeusza, zamiast tego dokonał intrygującego remiksu pozornie sprzecznych ze sobą elementów, zaryzykował i…przeważnie mu się tu udało. Niech o wpływie filmu świadczy, że nie umniejszył mu następujący po nim seans reżyserskich wersji Alien i Aliens w trakcie jednego maratonu...
Pokaż / Dodaj komentarze do: Obcy: Przymierze – recenzja