Bycie boomerem nie jest łatwe, nic się nie podoba, a na zmianę tego stanu rzeczy też się nie zanosi. Odstawiając jednak żarty na bok, coś jest na rzeczy, gdy dochodzi do starcia między dzisiejszymi trendami a starszą generacją graczy. Wyobraźcie to sobie, jednego dnia wstawiasz do komputera swój pierwszy napęd CD-ROM, drugiego budzisz się i widzisz, że świat podbija niedokończona kopia Pokemonów (Palworld), a Warcrafta 4 jak nie było, tak nie ma. Koszmar. Odnaleźć się w tym co dziś jest nam proponowane, a wręcz wciskane, nie jest łatwo. Poza przekazywaniem pokoleniowych narzekań, i zgorzknienia, postaram się jednak znaleźć także na nie lekarstwo.
Jeżeli macie już siwe włosy (albo jest ich coraz mniej), przybyło wam trochę kilogramów i po wykańczającym dniu próbujecie odpalić w końcu jakąś grę, do czego zabieraliście się od dłuższego czasu, ale blokuje was czekanie na ściągnięcie 20GB aktualizacji, to wiecie co to ból istnienia. A jeżeli macie na tyle szybkie łącze, że to nie problem to po prostu szybciej odkryjecie, że właściwie to już wam się nie chce grać i po pół godziny wszystko wyłączycie, żeby poprzeglądać YouTube’a.
Istnieje też druga wersja zdarzeń, z którą utożsamia się jeszcze więcej osób: odpalasz wieczorem Steama/PlayStation/Xboksa/Switcha i przeglądasz swoją bibliotekę gier wypełnioną 300 tytułami, mija 15 minut i stwierdzasz, że na nic nie masz ochoty, albo co gorsza "nie ma w co grać". Ale skoro już tu jesteś to, jednak coś włączasz, by po paru minutach „grania” stwierdzić, że było to najnudniejsze przeżycie od czasu czytania W Pustyni i w Puszczy w podstawówce. W takiej sytuacji trzeba znaleźć winnego: jesteśmy nim my, czy sama branża?
Nowe gry są do niczego, czy ja jestem za stary?
Wcześnie wstajemy, dużo pracujemy i gdy wracamy do domu, czeka na nas niekończąca się lista zadań. Tak wygląda bycie dorosłym - memy o ciągłym zmęczeniu są tak blisko prawdy, że bliżej się nie da. Dlatego, gdy w końcu znajdujemy chwilę dla siebie i chcemy się cieszyć tym, co zawsze dawało nam radość, czyli graniem, pojawiają się problemy z wejściem w wirtualne światy. Strach przed stratą cennego wolnego czasu paraliżuje, podobnie jak świadomość tego jak bardzo jest ograniczony. Najwspanialszą rzeczą w graniu jest to, że jak już zaczniemy jakiś tytuł, to będziemy przy nim siedzieć, ile chcemy (albo aż nie zaśniemy), co dla osób z większym PESELem jest już zwykle poza zasięgiem. Gdy znika możliwość rozgryzania gry, „tracenia” przy niej czasu i powolnego wsiąkania w nią, trudno po prostu wskoczyć do niej na godzinę i się dobrze bawić. Mając niewiele czasu do dyspozycji, często decydujemy się w ogóle nie uruchamiać sprzętu, i tak dzień po dniu, statek wirtualnej zabawy nam odpływa.
Niestety z relacją z grami jest jak z relacją z ludźmi - im rzadziej się widzimy, tym bardziej nam nie po drodze. Na pewno nie ułatwiają tego kolosalne gry-usługi, w których ciągle coś się dzieje, pojawiają się limitowane wydarzenia, dodatki, nagrody, premie za codzienne logowanie itd. Te wszystkie wyskakujące ekrany to za dużo dla osób, które chcą po prostu wejść i się bawić. To mechanizmy, które mają zachęcać do zaangażowania, a tylko odtrącają tych, którzy nie mogą pozwolić sobie na kolejną pracę, po pracy.
A tym staje się większość projektów nastawionych na budowanie społeczności i online - to gry, w których wciąż trzeba wbić jakiś poziom (stale podwyższany), zapełnić pasek, codziennie coś zrobić. Staje się to kolejnym obowiązkiem i tym samym przestaje być zabawne. Nawet jeżeli te mechanizmy są biznesowo zrozumiałe i nie ma innej drogi, by wypełniać czas dla głównego targetu gry: czyli osób, które faktycznie siedzą przy niej kilka godzin dziennie, to wszyscy niegotowi na takie poświęcenia zostają po prostu wyrzuceni poza nawias.
Klęska urodzaju
Wychodzi na to, że nie ma tu dobrego rozwiązania. Klęska urodzaju sprawia, że stojąc przed wyborem, w co zagrać, często nie możemy wybrać żadnej pozycji (coś jak z serialami na Netflix). Do tego dochodzą ciągle wyskakujące aktualizacje, oraz gigantyczne projekty, którymi trzeba żyć, żeby się w nich nie pogubić. Sięga się zatem po krótsze rzeczy, szybsze, wycelowane w mainstream i wciąż czuć, że to wszystko nie jest tak, jak miało być. A starych przebojów, które się tak polubiło już w większości nie ma - dlatego tak dużym sukcesem cieszą się gry niezależne, w których wciąż można znaleźć projekty trzymające „starego” ducha.
Nie ma przypadku w tym, że te produkcje to w większości metroidvanie (jak Hollow Knight), czy też gry o przemierzaniu losowych lochów (Binding of Isaac) - podobnie jak nie ma przypadku we wzroście gatunku Boomer Shooterów. Strzelaniny mocno nawiązujące do oryginalnego Dooma, Quake’a czy Duke Nukem 3D mają w sobie nie tylko solidną dawkę nostalgii, one po prostu wiedzą, jak dać natychmiastową zabawę graczom przyzwyczajonym do niej. Bez przewlekłych wstępów, zawiłych mechanik, powtarzalnych misji i długich samouczków - po prostu odpalasz, strzelasz i czujesz doskonale odwzorowaną siłę broni. Zbyt często zapomina się, jak ważne są tak proste elementy w grach.
Po drugiej stronie jest mania tworzenia coraz większych światów, które mają nas od siebie uzależnić. Assassins Creed Valhalla jest na ponad 100 godzin, w Cyberpunk 2077 też bez problemu można spędzić tyle czasu, Starfield to 1000 planet do zwiedzenia, a jeszcze jest nowe Diablo, Zelda, Baldur’s Gate… można mieć w sobie cały czas pasję do gier, ale na myśl o tym ile by trwało kończenie takich kolosów, przechodzi chęć, by choćby ich spróbować (wiem, że wciąż trzymam się tego, ile czasu wymaga granie, ale inaczej się nie da).
Wydawcy szukają sposobu nie tylko na to, by przytrzymać przy sobie graczy jak najdłużej - odciągają ich także od myślenia o zakupie tytułu konkurencji. W wyniku tego coraz więcej studiów musi iść podobną drogą, by marzyć o tym, że uda im się na siebie zarobić - zwłaszcza w przestrzeni, w której z taką łatwością zwalnia się ludzi. A ponieważ słupki sprzedażowe potrafią rosnąć w błyskawicznym tempie to, duże gry robią się tylko większe, zaduszając konkurencję, którą tak bardzo lubimy. Dziś, jak nigdy, brakuje „gier środka” - wszystko jest albo niezależnym pikselowym projektem, albo gigantem robionym przez 600 osób. Wszystko, co jest pomiędzy błyskawicznie tonie w morzu kolejnych premier i wydarzeń. A gracze, którzy już nie mają czasu na uważne śledzenie wiadomości, nie dowiadują się przez to, że faktycznie na rynku są pozycje, które by im się spodobały. Nawet nie wiedzą, że je omijają.
Walka z samym sobą - antidotum na boomerstwo
Oczywiście - gry już nie są takie jak kiedyś. Ciągle się zmieniają i ewoluują, ale nie brakuje też refleksji, że wielkie hity zaczynają być do siebie zbyt podobne. Ile razy można wejść do otwartego świata i biegać za znacznikami na mapie? Ile razy można strzelać do zombie? Trudno nie odnieść wrażenia, że generacja Xboksa 360 i PlayStation 3 wciąż najmocniej odbija się w dzisiejszych tytułach i rzadko widać coś, co nie ma swych korzeni w grach z tamtych lat. Ta stagnacja napędza zmęczenie boomerów, którzy (słusznie) tracą chęć na takie doświadczenia.
Na szczęście finał tego wywodu nie będzie smutny. Bo jest wciąż miejsce osób „za starych na granie” i powstają dla nich tytuły wzbudzające dawne podniecenie. Wciąż pojawiają się doskonałe strzelaniny nastawione przede wszystkim na zabawę i szybkie partyjki (ostatnio: Witchfire), wciąż są bijatyki otwarte na to, by w nie wpaść i stoczyć kilka pojedynków bez zobowiązań (ostatnio: Tekken 8) i nie brakuje przepięknych gier wyścigowych, w starym dobrym stylu, ale z nową oprawą (tutaj polecę niezrównane Gran Turismo 7). Capcom oferuje unikalne remake’i serii Resident Evil zapewniając akcję i dreszczyk na najwyższym poziomie, a w RPG nie brakuje nowości niezależnie od tego czy lubi się bardziej japońskie, czy zachodnie podejście do gatunku. Dookoła tego swoje macki rozpościerają także wszelkiego rodzaju symulatory i strategie ekonomiczne, w których budujemy wioski, szkoły, miasta. Da się bawić „po staremu” w nowej oprawie, da się powrócić do swojego ulubionego sposobu grania i nie narzekać na to, że wszystko jest gorzej i nie ma się na nic siły.
Dlatego życzę powodzenia każdemu, kto szuka dla siebie przełamania złej passy niegrania i da radę pokonać ten zastój. Pamiętajcie, że dobre, nowe gry to nie tylko główna strona Steam i portali newsowych. Można znaleźć dla siebie masę propozycji, które nie będą chciały wysysać ostatnich minut wolnego czasu z każdego dnia. Nie wszystko jest grą-usługą i nastawionym na mikrotransakcje produktem. Warto tylko sięgnąć do sedna problemu, jakim jest „wyrastanie z gier” - bo jego główną przyczyną jest to, że przez brak czasu je porzucamy. Jeżeli jednak zaczniemy wybierać tytuły nie po tym co jest gorące i największe, a po tym co faktycznie zgarnia wysokie oceny i da się ukończyć w około 10 godzin (polecam howlongtobeat.com) to nagle się okaże, że pasja wcale w nas nie wygasła, a wciąż będzie wzrastać.
Nie dajcie się, dzieci Amigi, Pegasusa, pierwszego PlayStation, czy Windowsa 95; wojownicy PS2 i początków CS 1.6. Wasz czas jeszcze nie przeminął, a gry nie są gorsze. Po prostu jest ich tyle, że trudno cokolwiek wybrać, a najmodniejsze są gatunki, które kiedyś wyglądały zupełnie inaczej. Szkoda energii na bycie smutnym i zgorzkniałym kiedy można tyle rzeczy odkryć - i w przeciwieństwie do czasów podstawówki, w końcu was na to stać!
PS A narzekanie swoją drogą - w branży wyprawiają się takie rzeczy, że zawsze jest na co. Trzeba tylko wiedzieć kiedy je odpuścić.
Pokaż / Dodaj komentarze do: Za stary na granie - Czy gry są jeszcze dla mnie?