Rzucony w wir walki powtarzałem sobie, że może być tylko lepiej – myliłem się. Battlefield 1 już w pierwszych chwilach rozgrywki udowadnia, że nie ma aspiracji do bycia tytułem wiernym faktom historycznym, a I Wojna Światowa to dla twórców wyłącznie luźno potraktowany koncept. Grając jako osmański piechur otrzymałem wspomniany wcześniej pistolet maszynowy MP18, czyli broń nie dość, że nigdy niestosowną przez Turków, to na dodatek wyprodukowaną w późniejszym okresie. BF1 w ogóle cechuje się dość nietypowym podejściem do kwestii uzbrojenia. Wszędobylskie na polu walki francuskie czołgi lekkie Renault FT-17 pochodzą, zgodnie z nazwą, z roku 1917. Z kolei karabiny przeciwpancerne, również powszechne w najnowszej grze studia DICE, na dobre pojawiły się dopiero pod sam koniec pierwszej wojny – za sprawą Mausera M1918. O ile przeniesienie arsenału w czasie jestem w stanie zrozumieć, z uwagi na chęć usprawnienia rozgrywki, o tyle zagadką pozostaje dla mnie zachowanie broni.
Pistolet maszynowy MP18, niczym marker do paintballa, posiada właściwie zerowy odrzut i równie skromną siłę obalającą, będąc przy tym bronią niewyobrażalnie celną. W rzeczywistości rzeczona broń strzelała 9-milimetrowymi pociskami Parabellum, które nawet wyrzucone pojedynczo czynią spustoszenie. Zapytacie zapewne, czemu czepiam się zręcznościówki? Zaraz Wam to wytłumaczę. W wydanym w ubiegłym roku Star Wars: Battlefront, notabene bazującym na tym samym silniku Frostbite 3, znajduje się strzelający ogniem ciągłym blaster E-11, którego zachowanie jest niemal identyczne. Chyba nie muszę tłumaczyć, jak to wygląda. Pod względem czucia broni Battlefield 1 to dwa kroki w tył względem „czwórki”, która pomimo zręcznościowego charakteru rozgrywki, daje chociaż namiastkę obcowania ze sprzętem do zadawania śmierci – tutaj mamy zabawki. Niestety położony został również balans pomiędzy poszczególnymi modelami broni. I tak oto większość graczy wczuwa się w przodków Wasilija Zaicewa, wylegując na skałach z niewspółmiernie śmiercionośnymi karabinami wyborowymi, czemu zresztą sprzyja sama architektura Pustyni Synajskiej.
Im dalej w las, tym gorzej, bo do całej tej śmietanki – wynikającej z fatalnego balansu – dołączają jeszcze czołgiści, których spotkamy nawet na 24-osobowych Szturmach. Ciężki Mark V jest właściwie nie do zniszczenia, chyba, że przez inny pojazd podobnego typu. Ręczna broń przeciwpancerna, np. granaty czy dynamit, powoduje tylko skromne uszkodzenia i wymaga bezpośredniego kontaktu z opancerzonym kolosem, co akurat oddaje realia historyczne. Problem tkwi jednak nie w samej obecności czołgów, ale w ich nieproporcjonalnie dużej liczbie. Dwa ciężkie pojazdy uderzają na jeden punkt przy dziesięciu obrońcach – i robi się nieciekawie. Co prawda na mapie porozrzucano liczne armaty polowe oraz działa piechoty, lecz ich skuteczność w obliczu walki z mobilnym wehikułem jest niewielka. Tym bardziej, że aby zniszczyć lekkiego FT-17, należy trafić czysto trzykrotnie. Jeżeli tylko sprawny gracz dostanie się do czołgu, na polu bitwy dochodzi do pogromu.
Pustynia Synajska, jak to pustynia – ciężko się dobrze zaszyć. Nacierające niejednokrotnie tabunami czołgi, snajperzy na skałach i odsłonięty teren. Próba dostania się na pieszo do któregoś z celów kończy się szybkim zgonem. W efekcie mecze przybierają dość karykaturalną formę: nowicjusze chaotycznie biegają w centrum mapy pozwalając czołgistom i snajperom na łatwe zbieranie fragów, a druga grupa próbuje dostać się ukradkiem na skały i zdjąć „Zaicewów” z PM-u. Jakby nie patrzeć, jest to wojna na swój sposób pozycyjna, jednak chyba nie o taki efekt chodziło autorom. Sporadycznie trafi się jakiś wariat na koniu – łatwy cel. Ciężko mi sobie wyobrazić, co będzie, gdy wszyscy gracze zaznajomią się z produkcją, a środki pozwalające osiągnąć przewagę przestaną być tajemnicą. Szykuje się nam pasjonująca wojna pancerno-snajperska, przynajmniej na mapie zamieszczonej w becie.
Pokaż / Dodaj komentarze do: Battlefield 1 - Wrażenia z bety