Deathloop - recenzja gry. Zabójczo wciągająca pętla (PS5)

Deathloop - recenzja gry. Zabójczo wciągająca pętla (PS5)

Deathloop to pożegnanie studia Arkane z PlayStation. I tak właśnie powinny wyglądać pożegnania. Tej pętli aż nie chce się przerywać!

Jeśli śledzicie doniesienia z branży gier wideo, wiecie, że w tym roku grupa ZeniMax stała się własnością Microsoftu. A wraz z nią m.in. Arkane, czyli twórcy Deathloopa. Jednak Deathloop zapowiedziano jako exclusive na PlayStation 5 i PC jeszcze przed tą transakcją. Microsoft nie mącił i pozwolił, by produkcja należącego już do niego dewelopera ukazała się wyłącznie na konsoli konkurencji. Jest to bez wątpienia powód do radości dla posiadaczy PlayStation 5, którzy w ciągu roku od premiery otrzymali zaledwie kilka tytułów przeznaczonych stricte na next-gena Sony (wiem, właściciele Xboksów Series X|S też nie są jak na razie rozpieszczani). Tym bardziej, że Deathloop to kawał świetnej gry!

Trochę Dishonored, trochę roguelite'a, trochę wciągających wątków, trochę alternatywnych lat sześćdziesiątych, trochę poczucia humoru... i bum, mamy mieszankę wybuchową w postaci Deathloop!

Gdzie ja jestem?

Budzisz się na plaży. Sam, z pustymi kieszeniami. Nie pamiętasz, co wczoraj robiłeś i jak się tu znalazłeś. Nie wiesz nawet, jak masz na imię i co powinieneś zrobić. Na szczęście przed Twoimi oczami pojawiają się wskazówki, a w uszach odzywa się jakby znajomy głos. Wkrótce dowiadujesz się, że na imię ci Colt, są lata sześćdziesiąte (ale nie takie, jakie znamy z filmów i opowiadań rodziców) znajdujesz się na wyspie Blackreef i że musisz znaleźć kod, by przejść dalej. Ale dalej czeka na Ciebie tylko więcej niewiadomych i jazda bez trzymanki. Okazuje się bowiem, że utknąłeś w tytułowej pętli czasowej, która zatacza pełen krąg po zakończeniu każdej doby i za każdym razem, gdy zginiesz.

Co ja robię?

Tak, dobrze myślicie, Deathloop to kolejny roguelite, ale zupełnie nieszablonowy. To bardziej połączenie tego, co znamy z dotychczasowych gier Arkane - przede wszystkim z Dishonored - z mechaniką, która nakazuje nam co jakiś czas powracać w to samo miejsce i zaczynać od początku, ale z nową wiedzą, nowymi umiejętnościami i nowymi gadżetami. Odwiedzamy zarówno nowe, jak i poznane już wcześniej lokacje, ale za każdym razem odkrywamy coś nowego. Na drodze pojawiają się, rzecz jasna, przeciwnicy, których możemy eliminować tak, jak nam się żywnie podoba. Począwszy od skradania i cichej eliminacji, poprzez odwracanie uwagi i zastawianie pułapek, a na otwartych strzelaninach z użyciem wymyślnej broni skończywszy - rób, co tylko chcesz, byle dotrzeć do celu. Podobnie jak w Dishonored, na gracza czeka także całe mnóstwo znajdziek. Możemy zaangażować się w ich poszukiwanie, kiedy tylko chcemy. Albo nie robić tego wcale.

Deathloop nie jest typowym roguelite'em także pod względem poziomu trudności. Owszem, gra bywa wymagająca, ale nie spodziewajcie się, że będziecie w niej ginąć raz za razem. Standardowi przeciwnicy są raczej łatwi do pokonania, nawet gdy występują w grupach, szczególnie że nie grzeszą inteligencją. Z bossami idzie już trudniej, ale to też nie pułap, do którego przyzwyczaił nas choćby inny exclusive z PS5 - Returnal. Poza tym bohater dość szybko wchodzi w posiadanie gadżetu, który pozwala mu na danej planszy dwukrotnie cofnąć czas w razie śmierci. Według mnie twórcy postąpili słusznie, nie przesadzając ze stopniem trudności. W Deathloop liczy się bowiem szalone tempo - nie tylko w rozgrywce, ale i w fabule.

Ta rozwija się tak szybko, że nie mamy chwili na głębszy wdech. Pędzimy cały czas naprzód, nie mogąc doczekać się wyjaśnienia kolejnych wątków, odwiedzenia niedostępnych wcześniej miejsc bądź odkrycia nowych sekretów. Historia jest pełna niewiadomych, które powoli zamieniamy w kolejne elementy układanki. Pierwsze skrzypce grają też postacie - Colt oraz niejaka Julianna, która trochę nam pomaga, ale jednak bardziej przeszkadza. Nie dość, że uprzedza nasze kolejne kroki, to jeszcze raz na czas przypuszcza na nas atak. Co więcej, kieruje nią wówczas często nie sztuczna inteligencja, tylko drugi gracz. To jedna z ciekawszych mechanik w Deathloop. Gdy wykonanie zadanie zaczyna utrudniać nam inna żywa osoba, robi się naprawdę gorąco. Później oczywiście także my możemy wcielić się w Juliannę i spróbować pokrzyżować plany Colta (poświęcono temu zupełnie osobny tryb).

Każdy dzień dzieli się na cztery pory. Jedna pora to tak jakby jedna tura, podczas której możemy odwiedzić jedną z lokacji i wykonać wyznaczone w niej zadanie. Gra jest w dużym stopniu nieliniowa i od nas zależy, w jakiej kolejności odwiedzimy poszczególne części Blackreef i które misje przejdziemy najpierw. Pora dnia wpływa także na to, w które miejsca możemy się udać (nie wszystkie są czynne całą dobę), oraz na to, czego możemy się spodziewać w danym miejscu. Na przykład o poranku możemy zetknąć się z zupełnie inną liczebnością i rozstawieniem straży. Niektóre drzwi i przejścia są też otwarte tylko o konkretnej porze. Ponowne wizyty w tych samych miejscach, ale w innych godzinach, pozwalają też zebrać zupełnie nowe wskazówki czy gadżety. Backtracking w Deathloop prawie nigdy nie męczy.

Od pewnego momentu naszym głównym celem jest zgładzenie tak zwanych wizjonerów. Jest ich aż ośmiu. Co więcej, musimy pozbawić ich wszystkich życia podczas jednej doby. Jedynie w ten sposób uwolnimy się z pętli. Tylko jak to zrobić, jeśli wizjonerzy znajdują się tak daleko od siebie, że nie da się ich wszystkich zabić w ciągu jednego dnia? Otóż trzeba ich wcześniej lepiej poznać i zrozumieć, a następnie - krok po kroku, pętla po pętli - doprowadzić do tego, by możliwa stała się realizacja początkowo niewykonalnego planu. Cały czas musimy mieć oczy i uszy szeroko otwarte, wsłuchiwać się we wskazówki, wczytywać w rozrzucone tu i tam notatki. To przede wszystkim od waszej czujności i zaangażowania zależy, jak szybko przerwiecie pętlę. Możecie uwinąć się w dziesięć godzin, ale równie dobrze może wam to zająć dwa razy tyle czasu.

Z czasem nie tylko zwiedzamy nowe miejsca i odkrywamy nowe poszlaki, ale także zdobywamy nowe rodzaje broni czy ulepszenia. Gra stopniowo wprowadza nas w poszczególne mechaniki, dzięki czemu nie czujemy się osaczeni. Przygodę rozpoczynamy nie mając przy sobie niczego wartościowego, ale już wkrótce wchodzimy w posiadanie maczety, strzelby na gwoździe czy karabinu. Każda broń występuje także w rzadszych, bardziej śmiercionośnych odmianach. Każdą możemy też ulepszyć, podobnie jak umiejętności Colta. Po każdej pętli część tego, co zdobyliśmy tracimy, ale część zachowujemy, tak więc z każdym kolejnym podejściem stajemy się coraz silniejsi. Ważnym punktem jest hub, w którym wybieramy następne lokacje do odwiedzenia, broń do zabrania czy ulepszenia do wykorzystania, ale także wczytujemy się w zdobyte dotychczas wskazówki i decydujemy, które wątki chcemy w danej chwili zgłębić.

Co ja widzę i słyszę?

Kolejnym elementem, który - obok fabuły i rozgrywki - działa w Deathloop jak magnes, jest oprawa artystyczna. Arkane już w Dishonored dało się poznać jako mistrzowie w tworzeniu oryginalnych, nietuzinkowych światów, a tym razem dołożyło jeszcze zwariowane poczucie humoru, przywodzące mi czasem na myśl kultowe No One Lives Forever. Po Blackreef po prostu chce się chodzić, chce się je eksplorować, chce się zaglądać w każdym kąt i schodzić z domyślnej ścieżki. W tle przygrywa także muzyka, która czasem podkręca tempo, a czasem podkreśla klimat zwariowanych, alternatywnych lat sześćdziesiątych. Deathloop to także jedna z tych gier, w które z przyjemnością grałem z polskim dubbingiem. Głosy postaci w języku Słowackiego i Mickiewicza brzmią świetnie.

Gorzej, jeśli mowa o technicznej stronie Deathloop. Po pierwsze - spodziewałem się, że gra zaoferuje naprawdę next-genową oprawę. Nie zrozumcie mnie źle, grafika jest w niej bardzo ładna, ale zwyczajnie od exclusive'u na PlayStation 5 (choć takiego nie do końca, skoro tytuł trafił też na pecety) oczekiwałbym przynajmniej trochę więcej. No, chociaż tego, żeby włączenie ray tracingu (na którym jakoś szczególnie mi nie zależy, ale śledzenie promieni staje się powoli standardem) nie wiązało się ze spadkiem liczby klatek na sekundę do 30. Po drugie - skoro o FPS-ach mowa, to kuleje optymalizacja. Jeśli zdecydujecie się na tryb jakości, który teoretycznie powinien działać w 60 klatkach na sekundę, musicie liczyć się z tym, że animacja dość często będzie szarpać. Nie nastawiajcie się także na ekspresowe loadingi, do których mogliście się przyzwyczaić, bawiąc się przy Returnal czy Ratchet & Clank: Rift Apart.

Po trzecie - pamiętam, jak Dinga Bakaha, reżyser Deathloop, cieszył się w jednym z wywiadów, że gra nie trafi na PlayStation 4, bo jest zbyt ambitna dla poprzedniej generacji. "To smutne, gdy zbliżasz się do zakończenia prac nad grą, zaczynasz ją optymalizować i nagle zdajesz sobie sprawę, że musisz podzielić całą mapę na pół, a później jeszcze to posunięcie uzasadnić" - mówił. W porządku, szanuję ambicję, tylko pytam się, gdzie są te ogromne mapy, których nie udźwignęłoby PS4? Odnoszę wrażenie, że plansze w Deathloop nie są wyraźnie większe niż te z Dishonored. A jeśli połączymy to z nie do końca next-genową jakością, o której już pisałem... Okej, wystarczy, bo jeszcze się zapętlę!

Arkane wykorzystało natomiast w pełni funkcjonalność PlayStation 5. I zrobiło to naprawdę dobrze, a nie tylko po to, by można było o tym wspomnieć w materiałach reklamowych. Julianna przemawia do nas z głośnika w padzie, adaptacyjne spusty pozwalają poczuć lepiej broń, której używamy, a haptyczne wibracje są przyjemne i różnią się na przykład w zależności od tego, po jakiej powierzchni biegniemy. A gdy założymy na głowę słuchawki, usłyszymy przestrzenny, trójwymiarowy dźwięk.

Czy ja kupuję?

Tak, jeśli jesteście fanami dotychczasowej twórczości tego dewelopera. Tak, jeśli lubicie zwariowane historie i rozgrywkę dającą dużo swobody (z mechaniką roguelite). Tak, jeśli macie od dawna PlayStation 5, ale narzekacie, że "nie ma na nim w co grać". Studio Arkane z klasą pożegnało się z konsolami Sony. Co prawda spodziewałem się bardziej next-genowej oprawy, ale ostatecznie najważniejsza jest rozgrywka, prawda? A ta wciąga od samego początku i nie pozwala oderwać się do samego końca. Z tej pętli nie tak łatwo się wyrwać. Gdy odłożycie pada na półkę, nie zdziwcie się, gdy okaże się, że spędziliście z nim w dłoniach cały wieczór. Tak działa Deathloop!

Deathloop

Deathloop - Opinia

Deathloop – plusy

  • świetnie wykreowany świat i klimat
  • duża dawka pokręconego humoru
  • ogromna swoboda na każdym kroku
  • udanie wpleciona mechanika roguelite
  • ciekawy pomysł z PvP w kampanii single
  • wzorowe udźwiękowienie (w tym polski dubbing)
  • optymalnie wykorzystana funkcjonalność PS5

 Deathloop – minusy

  • głupkowata sztuczna inteligencja
  • backtracking CZASEM męczy
  • grafika wcale nie taka next-genowa
  • gdzie te olbrzymie plansze?
  • kulejąca optymalizacja
Obserwuj nas w Google News

Pokaż / Dodaj komentarze do: Deathloop - recenzja gry. Zabójczo wciągająca pętla (PS5)

 0