Mass Effect Andromeda – recenzja gry

Mass Effect Andromeda – recenzja gry

A skoro już wspominaliśmy Inkwizycję, to zacznijmy od elementu, który BioWare z niej zaczerpnęło, a mowa o konstrukcji świata. Ponownie otrzymujemy bowiem quasi-otwarty świat, tym razem podzielony na 7 obszarów, w których … średnio jest co robić. Jeśli czytaliście naszą ostatnią recenzję Sniper Ghost Warrior 3, to w tym przypadku zarzuty są identyczne, czyli dostajemy duże obszary do zwiedzania, ale kompletnie nie mamy na to ochoty, bo rozmieszczono tam mnóstwo drobnych i nieciekawych aktywności, zadań pobocznych oraz znajdziek. Kiedy bowiem po raz pięćdziesiąty słyszymy, że mamy iść coś zeskanować albo pozbierać, to po prostu coś się w środku buntuje :) Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale jak to z wyjątkami bywa, jest ich jak na lekarstwo i zdecydowanie nie są w stanie poprawić odbioru całości. Na szczęście dużo lepiej jest z zadaniami głównymi, szczególnie kiedy gra nieco się już rozkręci i zaczyna utrzymywać napięcie do samego końca. I tylko od Was zależy, czy skończycie grę w niecałe dwadzieścia , czy może sześćdziesiąt godzin – ja niestety nie miałem cierpliwości do lizania każdej ściany, więc mój wynik plasuje się gdzieś pośrodku.

No dobra, ale do wykonywania zadań głównych potrzebna jest jakaś fabuła, a ta zawsze była mocnym punktem Mass Effect, więc spokojna głowa, prawda? Taaaa … Przede wszystkim BioWare postanowiło zrobić ukłon w stronę nowych graczy, dlatego też możemy spokojnie grać w Andromedę bez znajomości poprzednich odsłon, ale fani Sheparda również znajdą tu coś dla siebie, bo mamy do czynienia z historią osadzoną w tym samym uniwersum i w pewien sposób związaną z oryginalną trylogią. Mówiąc konkretniej wydarzenia z nowej części dzieją się gdzieś w czasach pomiędzy dwójką a trójką Mass Effecta i są jednocześnie „planem B” ludzkości na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. Bo kiedy wizja końca naszej galaktyki staje się całkiem realna, rasy ją zamieszkujące podejmują wspólną decyzję o znalezieniu nowego domu, zawiązując Inicjatywę Andromeda. Każda z nich tworzy swoją Arkę i wybiera Pioniera, a następnie wysyła ich „w kosmos” z nadzieją na odnalezienie nowego przyjaznego świata. I chyba nie muszę już mówić, że ludzkim poszukiwaczem jest nasz główny bohater (konkretniej Scott lub Sarah Ryder, jedno z rodzeństwa do wyboru), a wydarzenia przybierają mocno niespodziewany obrót? Mówiąc krótko, szukaliśmy pokoju, a znaleźliśmy wojnę, a do tego nasz protagonista nie zapowiada się na Napoleona, ale jak to mówią, „jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”.

Z naszym bohaterem tak właśnie jest, na początku jest mocno irytujący, bo zachowuje się jak etatowy szkolny wesołek (przynajmniej ogrywany przeze mnie męski wariant), kiedy okoliczności wymagają zupełnie innego zachowania (ale kto by się przejmował wizją wymarcia rasy, prawda?). Z czasem się do niego jednak przyzwyczajamy, szczególnie w obliczu kilku innych, gorszych elementów. Na przykład sposobu realizacji opowiadanej historii, która nie jest może wybitnie oryginalna, ale zdecydowanie można było wycisnąć z niej więcej, np. za pomocą bohaterów, przeciwników czy niespodziewanych wydarzeń. Tymczasem nie dość, że nie dostajemy żadnego zapadającego w pamięć „złego”, swoje „pionierskie obowiązki” wypełniamy jak kurier z Fedexa lub innego DHLa, to jeszcze pozbawieni zostaliśmy wsparcia ze strony drużyny. Nie zrozumcie mnie źle, ciągle mamy kompanów, ale jako fan oryginalnej trylogii, nie mogłem pogodzić się z tym, co dostajemy tym razem. Wcześniej mówiliśmy o świetnie dobranej drużynie, gdzie każda z postaci miała ciekawą historię do odkrycia za pomocą misji lojalnościowych, a teraz mamy raczej wrażenie przypadkowej zbieraniny, na tle której wyróżnia się jedynie żyjący już od tysiąca lat Kroganin imieniem Drack i roztrzepana Asari o imieniu Peebee.

Co więcej, nie ma też ciekawych dialogów, które wnosiły do fabuły naprawdę dużo urozmaicenia (rozmowy w Andromedzie są tak sztuczne i miałkie, że szkoda gadać), a także ważnych wyborów. Bo chociaż trudno w to uwierzyć, BioWare pogrzebało naprawdę świetny system konsekwencji, zostawiając nam jedynie namiastkę odpowiedzialności za rozwój historii, a to zdecydowanie zbyt mało. I wiecie co jest w tym wszystkim najdziwniejsze? Marudziłem pod nosem, wyzywałem, złorzeczyłem i zaklinałem się, że więcej nic od nich nie kupię, ale … i tak skończyłem grę, bo coś mnie do niej ciągnęło. Nie potrafię nawet dokładnie wytłumaczyć o co chodzi, ale nie żałuję, że mimo wszystko dałem tej grze szansę, bo okazało się, że ma ona również lepsze strony.

Obserwuj nas w Google News

Pokaż / Dodaj komentarze do: Mass Effect Andromeda – recenzja gry

 0