A przynajmniej jedną, która jest w stanie dużo zrekompensować, a mówię oczywiście o satysfakcjonującej walce. W tym przypadku twórcy dobrze wykorzystali bowiem swoje wcześniejsze doświadczenia, łącząc znane i lubiane rozwiązania z kilkoma nowymi elementami. Dostajemy więc system rozwoju postaci z umiejętnościami przypisanymi do 3 głównych kategorii - biotyka, technologia i walka, który jednak w żaden sposób nas nie ogranicza, bo deweloper zrezygnował ze sztywnego klasyfikowania bohaterów. Do dyspozycji oddano nam też kilka ciekawych gadżetów, jak jetpack, dzięki którym starcia nabrały nowego wymiaru i dynamizmu, wymuszając na nas pełne skupienie i mobilizację. Możecie więc zapomnieć o statycznych potyczkach, w których czekacie na wroga przyczajeni za osłoną (zresztą system automatycznego chowania się nie do końca się udał, więc mamy kolejny argument do pozostawania w ciągłym ruchu). W Andromedzie wrogowie szarżują na nas bez opamiętania, szczególnie na wyższych poziom trudności, a my nie pozostajemy im dłużni, korzystając z całego dobrodziejstwa nowych możliwości. Warto też wspomnieć, że chociaż na polu bitwy wspomagają nas kompani, to w tej części mamy nad nimi ograniczoną kontrolę, która ogranicza się do wskazania przeciwnika do ataku czy miejsca „zbiórki”. I dzięki temu, że system walki okazał się strzałem w dziesiątkę, możemy też mówić o bardzo udanym multiplayerze, który jest zresztą całkiem wierną kopią Hordy znanej z poprzedniej odsłony, więc jeśli należeliście do jej fanów, to polecam.
No dobra, posłodziłem już wystarczająco, więc wracam do wytykania błędów, a trochę ich jeszcze zostało, głównie technicznych. Zacznijmy od elementów platformowych, które w wielu grach są niezwykle irytujące i często jest to przypadłość sterowania – dokładnie tak jest też w tym przypadku, bo skakanie po wąskich skalnych półkach przy postaci, która słabo reaguje na nasze komendy, potrafi popsuć humor. Prowadzenie Nomada, który był szumnie zapowiadany przez BioWare i miał zrewolucjonizować nowego Mass Effecta, też nie przypadło mi do gustu i korzystałem z niego tylko w ostateczności, czytaj kiedy miałem do pokonania ogromne odległości. Nie najlepiej jest też z interfejsem, od którego wymagamy zazwyczaj, żeby był intuicyjny i niepotrzebnie nie komplikował rozgrywki. W Andromedzie się to nie udało, więc przygotujcie się na wiele frustracji, szczególnie podczas przeglądania misji, czyli … często.
A na koniec został nam jeszcze crème de la crème, który sygnalizowałem już przy recenzji Sniper Ghost Warrior 3, czyli tona błędów. Potknięcia i niedociągnięcia są tu widoczne na każdym kroku i momentami aż trudno uwierzyć, że ktoś zdecydował się na wypuszczenie gry w takiej wersji, szczególnie że mamy do czynienia z jedną z najważniejszych serii w historii naszej ulubionej rozrywki. Już po kilku minutach można dostrzec problemy z projektami i animacjami bohaterów, a szczególnie tych ludzkich. Oczywiście zdaję sobie sprawę z faktu, że twórcy ciągle łatają grę, czego efektem są kolejne patche, ale nie wszystko udało się wyeliminować. Co więcej w niektórych przypadkach przynoszą one więcej szkody niż pożytku – no bo co to za interes, jeśli opanowanie rozbieganego wzroku Rydera zamieniamy na spadek płynności? Z taką przypadłością boryka się bowiem gra na PS4 po ostatniej łatce.
Tak czy inaczej, poruszając się po świecie doświadczymy też wielu innych bugów, więc przygotujcie się na mówienie do czyichś pleców, picie z butelki przez szybkę hełmu, niekontrolowane drgawki różnych części ciała czy „zapadanie” się w piasku po kolana. I chociaż pomysł był naprawdę świetny, a kosmiczne widoki mogły przyprawiać nas o opad szczęki, to wszystko to zostało okraszone migoczącymi teksturami, często dodatkowo rozmytymi, oraz naprawdę bezczelnym doczytywaniem się obiektów na kilka metrów przed naszą postacią. Jeśli dodamy do tego częste mikroprzycięcia, problemy z płynnością i mnóstwo innych wpadek, które nie sposób wymienić, to aż dziw bierze, że mamy do czynienia z grą AAA.
Pokaż / Dodaj komentarze do: Mass Effect Andromeda – recenzja gry