Recenzja Mass Effect: Legendary Edition - Trzy Kolory

Recenzja Mass Effect: Legendary Edition - Trzy Kolory

Rozmach odbudowy - Oprawa

Przygotowanie Mass Effect: Legendary Edition do ponownego wydania to zadanie kłopotliwe przede wszystkim ze względu na część pierwszą. ME2 i ME3 powstawały na Unreal Engine, co znacznie ułatwiło przerzucenie ich na współczesne sprzęty. Przy ME1 należało jednak wprowadzić szereg usprawnień, podmienić wiele modeli i ogólnie zająć się masą drobnych rzeczy, które w sumie tworzą obraz, na jaki patrzy się dziś bez zgrzytania zębami. To znaczy - nikt się nie pomyli i nie stwierdzi, że są to produkcje stojące na równi z tym co można zobaczyć w 2021, ale też nikogo nie odrzucą od ekranu. Nawet kanciaste animacje, małe przestrzenie i nieco już karykaturalna mimika twarzy nie są tak złe, by komuś zepsuć zabawę. Zwłaszcza że akcja zabiera nas w otoczenie często przepięknych baz, planet i niesamowicie sugestywnych wizji tego jak może wyglądać kosmos wypełniony wysoce rozwiniętymi gatunkami.

Jeśli zamkniecie oczy i pomyśleliście o podróżach między słońcami, to usłyszycie tę samą muzykę co podczas grania w Mass Effect.

Mass Effect: Legendary Edition

W czasie swej premiery świetne wrażenie robiły tekstury postaci, które i tutaj wyglądają bardzo dobrze. Odwzorowanie wszystkich ras wciąż wypada wspaniale. Olbrzymi i agresywni kroganie, budzą postrach; błękitne Asasri są przenikliwe i odważne; Salarianie mają niesamowity intelekt; Turianie to urodzeni wojownicy i pionierzy, Quarianie wyruszający na wielkie wędrówki dostrzegają rzeczy, których nikt inny nie byłby w stanie itd. Każda rasa fantastycznie wygląda, ma fantastyczną historię i rewelacyjnych przedstawicieli, z którymi możemy nawiązać znajomości na różnym poziomie, w niektórych przypadkach z romansowaniem włącznie. 

Nawet kanciaste animacje, małe przestrzenie i nieco już karykaturalna mimika twarzy nie są tak złe, by komuś zepsuć zabawę.

Mass Effect: Legendary Edition

Jeśli zamkniecie oczy i pomyśleliście o podróżach między słońcami, na statkach które osiągają prędkości pozwalające się po drodze nie zestarzeć, to usłyszycie tę samą muzykę co podczas grania w Mass Effect. Pod względem soundtracku jest to kosmiczne mistrzostwo świata doskonale chwytające zapach tajemnicy, gigantycznej pustki i przygody, którą pogłębia nasz każdy krok. Tony utrzymane są przez większość czasu w miksie ambientu i delikatnej elektroniki; zwykle chowają się za akcją, dając wybrzmieć wydarzeniom na ekranie, ale nie opuszczają naszej świadomości. Nawet poza najbardziej napiętymi i pompatycznymi momentami robota została tu wykonana na 222% i muzycznie to zdecydowany top w gatunku Space Opera w ogóle. O ile więc grafika zaliczyła lifting i przez większość czasu w miarę się trzyma (zwłaszcza pod względem animacji, która potrafiła wyraźnie skakać w przy pierwotnych wersjach), tak muzyka i dźwięki praktycznie nie musiały się zmieniać - są tak dobre.

 

Obserwuj nas w Google News

Pokaż / Dodaj komentarze do: Recenzja Mass Effect: Legendary Edition - Trzy Kolory

 0