Recenzja Mass Effect: Legendary Edition - Trzy Kolory

Recenzja Mass Effect: Legendary Edition - Trzy Kolory

Odyseja kosmiczna 2007-2012 - Rozgrywka

Mimo sentymentu nie wypada oceniać rozgrywki Mass Effect: Legendary Edition przez pryzmat przeszłych dokonań. Na szczęście, nawet teraz trylogia Bioware przez większość czasu jest bardzo aktualna. Relatywnie nieduże obszary misji, oraz poziomy wyraźnie podzielone na kolejne pomieszczenia i killroomy to standard, który przez ostatnią dekadę niewiele ewoluował. Korytarzowa struktura misji nie odstaje od wielu współczesnych gier, ale już jej epickość wciąż potrafi wybić się ponad poziom nowych hitów. Mass Effect to jeden z najbardziej udanych miksów akcji i wyborów fabularnych, wspierany eksploatacją bardzo dużego (gdy zsumujemy wszystkie “osobne” lokacje) świata. To tytuł świetnie bawiący się konwencją przeskakiwania między zadowoleniem “gracza-komandosa” i “gracza-architekta świata”. Pierwszy będzie rósł w samozachwycie, rozwiązując siłowe konflikty przy pomocy fantastycznych karabinów i umiejętności specjalnych, drugi w czasie gdy nie trzeba trzymać palca na spuście, podejmie decyzje, które zadecydują o losach całych gatunków. 

Korytarzowa struktura misji nie odstaje od wielu współczesnych gier, ale już jej epickość wciąż potrafi wybić się ponad poziom nowych hitów

Mass Effect: Legendary Edition

Iluzja budowania świata jest czymś, co zmienia Mass Effect w serię ponadczasową, gdy tylko nie zaczniemy się nad tym za bardzo zastanawiać. Bo dopóki nie podważamy konstrukcji fabularnej i lecimy z prądem, od jednego heroicznego czynu do kolejnego, wszystko jest bajeczne. Patrząc z góry, okazuje się jednak, że decyzje z ME2, tak dramatyczne, w sumie nie mają wpływu na ME3, a związek między ME1 a ME3 trzyma się na kilku, niezbyt okazałych niciach. Seria nigdy nie rozwiązała problemu z tym, że przedstawia się jako “spójna opowieść, w której wszystkie czyny mają konsekwencje”, a jest tak naprawdę czymś pokroju “chodzę, strzelam i wybieram jak komuś odpowiem gnając do ustalonego finału”. Oczywiście nie dało się tego naprawić w Legendary Edition, bo wymagałoby to zrobienia trzech nowych gier, jednak nie powinno się tego pomijać przy rozmowie o serii, dookoła której wyrosło tyle błędnych mitów. 

Jednym z takich mitów jest jej RPG-owość, zanikająca po pierwszej części, która pozwalała naprawdę wczuć się w komandora na obrzeżach uniwersum, wydającego polecenia swoim kompanom. ME2 i ME3 to już praktycznie pełnoprawne strzelaniny, z perkami które odblokowujemy, po drodze zabijając przeciwników. To, co w ME1 wydawało się jeszcze mocno spójne, w kontynuacjach jest już rozdzielone mocną linią między sekcje dialogowe i strzelane. Dla dynamiki akcji i jej efektywności to oczywiście dobrze, bo dostajemy jednorodne hollywoodzkie doświadczenie na blisko 100 godzin. U osób, które myślały że będą grały w RPG akcji, uczucia mogą się po drodze trochę mieszać, bo im dalej w las, tym bardziej szala przechyla się w kierunku demolki. 

Mimo totalnego zachwiania balansem akcja i fabuła bez przerwy ratują się nawzajem z kolejnych opresji

Mass Effect: Legendary Edition

I teraz kluczowe pytanie: czy ta proporcja jest dobra? Miejscami nawet bardzo, nie da się jednak ukryć, że BioWare nie jest firmą, która zbudowała swoją potęgę na strzelaniu. I dlatego właśnie, nawet gdy gnamy od killroomu do killroomu nie czujemy aż tak bardzo drętwoty pewnych rozwiązań, braków w AI, sztampowych projektów poziomów i niewygodnego systemu osłon - bo wciąż pamiętamy, że za chwilę nagrodzi nas moment podejmowania jakiegoś wyboru, nawiążemy z kimś relację, dowiemy się czegoś o tym przebogatym uniwersum. Mimo totalnego zachwiania balansem akcja i fabuła bez przerwy ratują się nawzajem z kolejnych opresji. 

 

Obserwuj nas w Google News

Pokaż / Dodaj komentarze do: Recenzja Mass Effect: Legendary Edition - Trzy Kolory

 0