A jak w to się gra?
Czas odpowiedzieć sobie na pytanie – jak w Watch Dogs: Legion się gra? Może bohaterowie nie porywają, a fabuła jest tylko tłem i pretekstem do wykonywania kolejnych misji, ale przecież w gruncie rzeczy może to być całkiem przyjemna produkcja. I tak trochę jest, ale nie wszystko się udało. Zacznijmy od misji, zarówno tych głównych, jak i pobocznych. Poza kilkoma wyjątkami wszystkie wyglądają niemal tak samo i sprowadzają się do konieczności dostania się w jakieś miejsce, zdobycia lub usunięcia danych i ucieczki. Niestety, ale dokładnie tak to się prezentuje. Szybko zaczyna to nudzić, ale nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać. Sytuację ratuje systematyczny rozwój naszych bohaterów. W grze dostępne jest drzewko rozwoju, dzięki któremu odblokowujemy kolejne umiejętności. To pozwala na wiele różnych sposobów podchodzić do zadań, które na pierwszy rzut oka wydają się niemal identyczne. Raz możemy podlecieć wspominanym wcześniej dronem na dach budynku i stamtąd rozpocząć misję, innym razem wykorzystać kamery, drony i umiejętności hakerskie i wykonać zadanie bez eliminowania wrogów, a jeszcze innym razem wpaść do środka niczym Rambo i precyzyjnymi strzałami powalać agentów Albionu i innych wrogich organizacji. Sporo zmieniają też umiejętności poszczególnych agentów, chociaż w praktyce prawie każdą misję da się przejść jedną i tą samą postacią.
Misje, poza kilkoma wyjątkami, niemal zawsze wyglądają tak samo lub co najmniej bardzo podobnie.
Rozwój bohaterów odbywa się za pomocą specjalnych punktów. Te możemy zdobywać na dwa sposoby – albo wykonując kolejne misje, albo znajdując je w formie „znajdziek” na mapie Londynu, gdzie oznaczone są za pomocą charakterystycznych, zielonych ikonek. Czasami leżą sobie na stole, czekając, aż ktoś po prostu po nie sięgnie, a czasami wymagają minimalnego kombinowania i wykorzystania np. drona budowlanego, bo leżą gdzieś na szczycie budynku, na który nie da się inaczej dostać. Jednego jestem pewien – warto je zbierać, bo odblokowywanie kolejnych elementów na drzewku umiejętności znacząco uprzyjemnia rozgrywkę, wprowadzając do niej dodatkowe możliwości. Z czasem walczymy już nie tylko samą bronią, ale również dronami czy za pomocą rozpraszaczy, które zajmują przeciwników. Szkoda, że wynika to niejako z własnego kombinowania, a nie ciekawych misji samych w sobie, ale najważniejszy jest efekt końcowy. Jednocześnie nie obraziłbym się, gdyby tych umiejętności było trochę więcej, ale pomimo tego to jeden z lepszych elementów Watch Dogs: Legion.
Gra Ubisoftu ma też kilka innych elementów, o których warto wspomnieć. Spodobał mi się mechanizm strzelania, który daje sporo satysfakcji. Każda broń zachowuje się nieco inaczej, przez co odmiennie się z niej korzysta. Dla przykładu karabiny mają spory odrzut, więc strzelanie długimi seriami wymaga odrobiny wprawy. Dużo łatwiej jest w przypadku używania pojedynczych kul czy pistoletów, ale wtedy mniejsza jest siła rażenia, więc warto postawić na precyzję. Tego samego nie da się powiedzieć o systemie jazdy. Ten wydaje się bardzo nienaturalny. Za każdym razem czułem, jakbym sterował mydelniczką, postawioną na jakiś wirtualnych szynach. Co prawda poszczególne auta czy motocykle zachowują się nieco inaczej, ale w praktyce każdym z nich jeździ się równie nieintuicyjnie i sztucznie. Na szczęście nie przeszkadza to jakoś szczególnie i z czasem można się do tego przyzwyczaić, zyskując tym samym trochę większą precyzję za kółkiem.
Pokaż / Dodaj komentarze do: Recenzja Watch Dogs: Legion – wszyscy jesteśmy hakerami