Days Gone nie wymyśla koła na nowo. Nasz bohater to twardziel, który chwilę po wybuchu epidemii zombie musiał pochować swą ukochaną. Ponieważ jest członkiem gangu motocyklowego i nie ma zamiaru przyłączać się do innych organizacji, zamiast współpracować z rządem albo innymi ocalałymi, woli włóczyć się po „syfie” (tak nazywana jest tu dzika przyroda, pełna zgnilaków) i samemu dbać o swoje przetrwanie. Chciałbym napisać w tym momencie, że sprawy szybko się komplikują, a gra nabiera tempa, ale tak nie jest. Zdecydowana większość zabawy to wypełnianie misji lojalnościowych polegających na jeżdżeniu z punktu w punkt, by przemknąć koło zombiaków i coś komuś przywieźć z terenów przez nich opanowanych. Okazjonalnie wpadamy też na wrogo nastawionych innych ocalałych oraz członków dziwnego kultu, kochających okaleczać siebie i innych. Walka z nimi niewiele różni się od żywych trupów – ich sztuczna inteligencja jest praktycznie ta sama, a jedyną różnicą jest to, że mają w rękach broń. I choć twórcy starali się przygotować na nas wiele pułapek, wiele miejsc, w których jedynym wyjściem okaże się ucieczka, to największą zaletą Days Gone okazuje się być to, że możemy mieć na to wszystko wywalone. Gdy już dostrzeżemy momenty, w których zamiast żyjącego świata do głosu dochodzi skrypt (a jest ich sporo), to grę można bardzo zabawnie psuć. Przykładowo, gdy miałem odbić obóz bandytów na wzgórzu, to zajrzałem do sąsiedniej doliny, zaczepiłem kilka zombiaków, sprawiając, że zaczęły mnie gonić, a potem przebiegłem przez środek wrogiej bazy. Potem już tylko obserwowałem z krzaków, jak wszyscy zaczęli się nawzajem atakować, uleczyłem się z ran i na koniec załatwiłem kilku niedobitków. Przy innym obozie musiałem wyeliminować konkretnego człowieka i przypadkowo wywołałem alarm. Co zrobił mój cel? Wpadł w pułapkę na niedźwiedzie założoną przez jego ziomków (w którą w domyśle to ja, nieuważnie się skradając, mogłem wdepnąć). Takie nie do końca serio rozwiązania są podkręcane do maksimum w serii Far Cry, świadomej ułomności swych systemów. Niestety Days Gone stawiające na realizm, powagę i survival rozpada się na kawałki przez te urocze, ale jednak wpadki. Mechanika i samo działanie gry nie idzie tu w parze z jej „poważnym” imagem. Takie problemy występują w wielu open worldach, ale tutaj zdarzają się częściej niż u konkurencji.
Days Gone to tytuł oferujący fanom zombie elementy, na które liczą, jednak bez szoku, ciężaru i wybitności, jakie dawało The Last of Us.
Gra Bend Studio jest jednak ciekawa. Otrzymujemy tu ogromny teren do eksploatacji i sporo przyjemnych zadań, ale jej główna siła leży raczej w małych rzeczach i obserwowaniu wspaniałego środowiska niż w samej fabule i gameplayu. Pod tym względem otrzymujemy średniaka, który wyszedł o dobrych kilka lat za późno, by kogokolwiek sobą zaskoczyć. Piszę to z bólem serca, bo każde odpalenie gry nagradzało mnie pięknymi lasami i górami Ameryki Północnej, wśród których mogłem poczuć wirtualny wiatr wolności, przecinając puste drogi na swym motorze, ale... Days Gone jako gra z otwartym światem, walką wręcz, budowaniem obozu i strzelaniem wyszło po Red Dead Redemption 2, z którym musi być porównywane. W tym przypadku tytuł Rockstar zwyczajnie deklasuje konkurenta. Dlatego to, że wszystko jest na poziomie „spoko”, zdecydowanie nie wystarczy do otrzymania pochwał i dobrych ocen. Days Gone to tytuł oferujący fanom zombie elementy, na które liczą, jednak bez szoku, ciężaru i wybitności, jakie dawało The Last of Us. Zresztą, tytuł ten przypomina próbę stworzenia przez Sony nowego TLoU w otwartym świecie, przez inne studio, za mniejsze pieniądze, by dać graczom cokolwiek, nim nowa gra Naughty Dog w końcu trafi na rynek. To zestaw McDonalds jedzony na śniadanie, ze świadomością, że jutro wieczorem czeka nas kolacja w najlepszej knajpie w mieście.
Na szczęście Deacon jest postacią, którą łatwo polubić. Nawet jeżeli to kolejny typowy biały motocyklista z brzydkimi tatuażami, to wartości jakie wyznaje: wolność, przyjaźń, miłość, nie pozwalają źle go oceniać. A ponieważ zdecydowana większość osób, które spotkamy w grze, otrzymuje albo bardzo mało czasu na ekranie, albo jest zwyczajnie nieciekawa, to szybko się z nim zżywamy. Naprawiamy jego motor, szukamy amunicji, apteczek, paliwa (tankowanie co 2-3 minuty jest totalnie upierdliwe, ale da się do tego przyzwyczaić) - szybko wchodzimy w jego skórę. Mimo standardowej pętli rozgrywki w tego typu grach, jaką jest zbyt szybko rozwalająca się broń biała, ciągły brak nabojów, przeszukiwanie każdego śmietnika i wytwarzanie koktajli Mołotowa na poczekaniu, pan St. John idealnie do tego pasuje. Środowisko wygląda sugestywnie, dźwięk i muzyka budują klimat, a po kilku godzinach przywykamy do tego, że dużo sytuacji, które miały wywoływać napięcie, wypada raczej komicznie.
Days Gone jest pierwszym tak dużym tytułem Bend Studio. Ekipa, której ostatnie gry wychodziły na PSP i PS Vita, nagle musiała zmierzyć się z budową otwartego świata oraz ze staniem się „kolejną dużą premierą Sony”. Nie było możliwe, by podołać wszystkim oczekiwaniom w takiej sytuacji, dlatego na pierwsze miejsce poszło wykonanie świata, którego mapa jest jedną z lepszych w sandboksach. Zyskano w ten sposób świetne środowisko i krajobrazy, w których robi się nie do końca świetne rzeczy. Elementy skradankowe to rzucanie kamieniami na boki i kucanie w krzakach, w strzelaniu nie czuje się siły, a walka bronią białą sprowadza się do jednego przycisku odpowiedzialnego za wymachiwanie na boki kijem/siekierą/czymkolwiek. Ponieważ wrogowie nie potrafią się przed tym bronić, a autorzy nie potrafili zrobić nic lepszego, to wszystko, nawet strażacka siekiera, rozpada się na kawałki po 4-5 pokonanych zombiakach. Przy tysięcznej grze o zombie, mam już serdecznie dość przymykania oczu na ten element. I choć to zarzut do całego gatunku, to w tym przypadku obrywa się za niego Days Gone. Nie można opierać tytułu stawiającego na przetrwanie i walkę wszystkim, co się ma pod ręką, o tak fatalny system. Tym bardziej, że druga sztuczka w repertuarze Deacona, czyli uniki, jest wykonana w kompletnie niepasującym tu soulsowym stylu. Naprawdę, robienie charakterystycznych fikołków dookoła rzężącego truposza, by strzelić go bejsbolem w czaszkę, jest komiczne, a nie miało być...
Pokaż / Dodaj komentarze do: Recenzja Days Gone – motor kontra zombie