Na czołg na niedźwiedziu – rozgrywka
Iron Harvest nie jest grą wysokobudżetową, ufundowano ją na Kickstarterze w 2018 roku. Przyciągnęła jednak tyle uwagi dzięki swoim realiom i ilustrującym je pracom Jakuba Różalskiego, że ze znalezieniem wydawcy nie było problemu. Wśród graczy zebrano 1,2 miliona dolarów, a resztę dołożyło Deep Silver (zapewniając także, że z czasem pojawią się edycje konsolowe gry). Budżet zrealizowano na tyle mądrze, że niemieckie King Art Games z powodzeniem udało się powrócić do złotych czasów gatunku RTS. Rozwiązania, jakie tu znajdziemy, nikogo nie zaskoczą: mamy charakterystyczne jednostki, które posiadają unikalne umiejętności, zbieramy zasoby, zwracamy uwagę na topografię mapy, zaznaczamy wojska lewym przyciskiem myszy, wysyłamy w bój prawym... można powiedzieć, że jest tu wszystko, za co można pokochać ten gatunek. Bardzo istotną kwestią jest jednak odpowiednie wyposażanie swoich jednostek, rozbudowa bazy nie jest aż tak istotna jak bycie elastycznym na polu walki. Zwłaszcza na początku, gdy pierwsza kampania pokazuje nam losy młodej Anny Kos, która przyłącza się do ruchu oporu wraz z uratowanym w dzieciństwie niedźwiedziem Wojtkiem. Dziewczyna świetnie strzela, a jej bestia nie tylko jest bardzo wytrzymała, ale i leczy pobliskich piechurów. Autorzy świetnie rozwijają jej historię, ucząc nas przy okazji kolejnych zależności ze świata gry. Przykładowo: pokonujemy jednostki grenadierów, zabieramy ich sprzęt, a potem musimy wyposażyć oddział w granaty i ustawić tak by znalazł się za plecami potężnego mecha. Odział Anny, przyjmuje więc odpowiednią pozycję, ściąga na siebie uwagę maszyny, a my rzucamy za nią ładunki wybuchowe schowanymi w krzakach partyzantami. To takie RTS-owe podstawy, które łapie się w mig, dają masę frajdy i pozwalają poczuć się jak naprawdę szczwany lis.
Iron Harvest jest klasyczną zabawą w wojnę, pełną uroku, wzbogacanego unikalnymi jednostkami. Cała gra toczy się w środowiskach znanych nam z codzienności, albo z lekcji historii, i bardzo fajnie popatrzeć jak przechodzą się po nich ziejące ogniem maszyny.
Wraz z kolejnymi misjami nasza siła ognia, liczba wojsk i moc przeciwnika oczywiście rosną. Zaczynamy więc kombinować z odpowiednim rozmieszczaniem zwiadowców, ustawianiem dział, wysyłaniem mechów na wrogą piechotę (a przede wszystkim produkowaniem ich), flankowaniem, zajmowaniem strategicznych miejsc i rozwijaniem swoich jednostek. Wszystkie te manewry możemy ćwiczyć w trybie potyczek lub podwyższać sobie poziom trudności kampanii. To, co jest najważniejsze to jednak to, że nie komplikowano tej gry na siłę. Nie ma tu dziesiątek skrótów klawiaturowych, wszystko jest czytelne, a wydawanie poleceń jest megaintuicyjne. Iron Harvest jest klasyczną zabawą w wojnę, pełną uroku, wzbogacanego unikalnymi jednostkami. Cała gra toczy się w środowiskach znanych nam z codzienności, albo z lekcji historii, i bardzo fajnie popatrzeć jak przechodzą się po nich ziejące ogniem maszyny. Tym bardziej że to jakie zniszczenia sieją one w środowisku gry, oddano z naprawdę dużą dokładnością. Wysadzenie każdego budynku autentycznie cieszy, a przecież to jest właśnie to uczucie, które chce się mieć grając w RTS-y.
Pokaż / Dodaj komentarze do: Recenzja Iron Harvest – robot na polu