Survival pełną gębą
Seria Resident Evil od początku była sztandarowym przedstawicielem survival horroru, a dla wielu zombie-cykl od Capcomu jest nawet synonimem tego gatunku. Jak wiele jest więc w „nowym” Residencie z survivalu? Na szczęście deweloperzy nie pokpili także i tego, jakże istotnego elementu, dostarczając nam wyśmienitą przygodę, gdzie przetrwanie stanowi kluczowy aspekt rozgrywki. Przez większość przygody czujemy, że balansujemy na cienkiej granicy dostępnych zasobów, które, jeśli wyczerpią się na danym etapie, stanowić będą nasz gwóźdź do trumny. Już tłumaczę, o co dokładnie mi chodzi - poza samą końcówką, nieustannie borykamy się z niedoborem naboi do broni, szczególnie tych mocniejszych, jak shotgun czy Magnum, dlatego też każdy pocisk jest na wagę złota i zmuszeni jesteśmy bardzo ostrożnie mierzyć w głowy przeciwników, którzy przez swój chwiejny krok i twarde czaszki (niektóre są w stanie wytrzymać nawet pięć headshotów z pistoletu) nie ułatwiają nam życia. Z tego też powodu bardziej narażamy się na bezpośredni kontakt z zębami nieumarłych i jeśli któryś nas chwyci, możemy jeszcze wybronić się nożem, który jednak pozostaje w ciele rywala, więc jeśli chcemy go odzyskać (w grze znaleźć można wiele sztuk) zmuszeni jesteśmy poświęcić dodatkowe pociski. Mimo wszystko, pomimo iż cały czas nie mogłem sobie pozwolić na szastanie zasobami (nie tylko nabojami, ale i medykamentami), to jednak cały czas znajdowałem ich wystarczającą liczbę, by brnąć dalej i uniknąć utknięcia z tego powodu na jednym z etapów gry. Na tym właśnie polega geniusz Residenta - nigdy nie czujemy się zbyt pewni, ale też nie wpadamy w beznadziejną sytuację bez wyjścia.
Ograniczone zasoby to jednak nie jedyny survivalowy element gry i musimy także brać pod uwagę mocno ograniczone miejsce w naszym ekwipunku. Co prawda wraz z postępami w grze mamy okazję je rozbudować, znajdując specjalne torby, ale zaczynamy z dość skromną przestrzenią, tradycyjnie w kształcie siatki, gdzie każdy przedmiot zajmuje przynajmniej jedno pole, a część fabularnych czy bronie (szczególnie po ulepszeniach) potrafią zajmować dwa. Z tego powodu często zmuszeni jesteśmy korzystać ze specjalnych skrzyń, służących do przechowywania rzeczy, których nie możemy zabrać ze sobą i rozgrywka potrafi zamieniać się w wypady od jednej skrzyni do kolejnej. Warto też wspomnieć o możliwości barykadowania wybranych okien deskami, choć tych jest zbyt mało, by zabić wszystkie, więc musimy wybierać strategiczne miejsca.
Do tego dochodzi jeszcze charakterystyczne powolne poruszanie się postaci z możliwością co jedynie truchtu (zapomnijcie o sprincie, chyba że w oskryptowanych miejscach) i typowe dla serii wolne celowanie i strzelanie. Jeśli jesteśmy już przy tym elemencie, to dodam tylko, że oprócz zwykłych zombie czeka tu kilka rodzajów bardziej nietypowych zmutowanych przeciwników, a zaimplementowano również strefy obrażeń i możemy odstrzelić zombiakom nie tylko głowę, ale i poszczególne kończyny. Nasz arsenał jest zaś dość standardowy - od pistoletów, przez strzelbę i karabin, po miotacz ognia czy wyrzutnię rakiet (warto dodać, że bronie różnią się w zależności od postaci, którą gramy, co mocno wpływa na przebieg samej rozgrywki). Oczywiście nie samą walką i eksploracją człowiek żyje i nieodłącznym elementem serii są także zagadki logiczne, których nie mogło zabraknąć i w dwójce. Te raczej nie przysporzą nikogo o siwiznę, ale stanowią miłą odskocznię, pozwalającą odrobinę wytężyć szare komórki (np. jak odmierzyć odpowiednią ilość cieczy z trzech menzurek o różnych pojemnościach) i przynoszą satysfakcję.
Pokaż / Dodaj komentarze do: Recenzja Resident Evil 2. Survival i horror w najlepszym wydaniu