Jak rozpętałem I wojnę światową - Rozgrywka
Tannenberg to gra stworzona z myślą o multiplayerze, pozbawiona choćby niewielkiej kampanii dla jednego gracza. Wszystkie siły twórców poszły w to, by grało się jak najbardziej sugestywnie i by skutecznie pokazać realia I wojny światowej. Jeżeli nie mamy jednak ochoty na granie po sieci i chcemy się podszkolić lub zwyczajnie mamy problem z Internetem (np. druga połowa kradnie w tym samym czasie transfer na Netfliksa), to możemy zmierzyć się z botami. I o ile zwykle takie rozwiązanie nie wypada zbyt emocjonująco, to tutaj dzięki specyficznemu ciężarowi rozgrywki, łatwości, z jaką się umiera (i zabija) oraz konieczności ciągłego zwiedzania naprawdę dużych map, możemy zapomnieć, że gramy ze sztuczną inteligencją. Gra wymaga od nas takiego wczucia się, sprawdzania pozycji, podchodów i rozsądnego korzystania z amunicji, że emocje są w niej gwarantowane przy każdym podejściu. Jest to najbardziej zaskakująca cecha Tannenberg – nie spodziewałem się po niszowym relatywnie niskobudżetowym tytule, że będzie w stanie zaoferować tak wciągający gameplay. Przecież w gatunku strzelanin FPP fajerwerki, rozmach, szczegółowa oprawa i rozgrywka bez przerwy nagradzająca gracza to standard, od którego teoretycznie nie ma odstępstw. Autorzy tego tytułu udowadniają jednak, że da się zrobić ciekawe taktyczne strzelanie bez tych wszystkich upiększaczy.
Najważniejszy jest pomysł. W Tannenberg można spędzić masę czasu, a dzięki temu, że gra ma tylko trzy tryby zabawy, są one naprawdę dopracowane. O deathmatchu nie będę się rozwodził, bo to absolutny klasyk gatunku, ale dwa pozostałe zmieniają grę w prawdziwego pożeracza godzin. W trybie Manuever 64 graczy (na PC, na konsolach 40) podzielonych na dwie drużyny walczy o dominację w terenie. Pola bitwy są zróżnicowane, zbudowane z okopów, zagajników, opuszczonych budynków i wzgórz. Do sprawy trzeba jednak podejść bardzo taktycznie, ruszając wspólnie w określone miejsca, zachodząc je i pilnując już przejętych terenów. Ciągła kontrola mapy i sprawdzanie, czy aby na pewno nie biegniemy właśnie samotnie w okopy przeciwników, to kwintesencja wojennego klimatu. Czuć wagę każdego odbitego terenu, a gra kończy się, gdy utrzymamy swoje pozycje dłużej od drużyny przeciwnej lub gdy przeciwnikom skończą się zasoby. Można też zdobyć kwaterę przeciwników i od razu wygrać mecz, jednak na tak widowiskowe akcje w tak wymagającej grze raczej trudno się zdobyć. Tannenberg cały czas stopuje nasze bohaterstwo, sugerując robienie tego, co faktycznie przyczynia się do powolnego wzrostu siły naszej strony konfliktu. Gdy po kilku meczach odzwyczaiłem się już od wesołego strzelania z innych gier udających wojnę, okazało się, że wolniejsze tempo i konieczność oszczędzania nabojów wcale nie są nudne. Zwycięstwo tutaj również smakuje wspaniale.
Tu naprawdę nie da się nic osiągnąć samemu, więc wsparcie, trzymanie linii i wywieranie presji na oponentów potrafi sprawić, że jest się członkiem drużyny, od którego wysiłku zależą kolejne zwycięstwa.
Drugim świetnym trybem jest Attrition Warfare, gdzie mamy wariację na temat drużynowego Deathmatchu. Każda strona konfliktu ma liczbę śmierci, które może ponieść. Z każdym fragiem jesteśmy więc bliżej uniemożliwienia przeciwnej ekipie odradzania się. Raczej nie brzmi to jakoś mega odkrywczo, ale gdy weźmiemy pod uwagę wolniejsze tempo gry – wynikające z tego, jakich broni używano podczas I Wojny Światowej – to zabawa nabiera rumieńców. Tym bardziej że obrażenia także są bardzo realistycznie oddane. Musimy uważać na każdą kulę, ale też możemy zrobić niezły przesiew w szeregach wroga z najzwyklejszym pistoletem, o ile oczywiście umiemy dobrze się nim posługiwać. I choć Tannenberg, jak każdy FPS, faworyzuje tych, którzy potrafią bez mrugnięcia okiem celować w kolejne głowy, to także mniej zręczni gracze będą się tu czuć potrzebni. Tu naprawdę nie da się nic osiągnąć samemu, więc wsparcie, trzymanie linii i wywieranie presji na oponentów potrafi sprawić, że jest się członkiem drużyny, od którego wysiłku zależą kolejne zwycięstwa.
Pokaż / Dodaj komentarze do: Recenzja Tannenberg – krwawy front