Deathwing jest grą ze szczątkową jedynie fabułą, która jest przede wszystkim bardzo instrumentalna. Tym samym nie różni się zbyt mocno od growego pierwowzoru z 1993 r. Przede wszystkim nie ma tutaj tak naprawdę przerywników w formie nieinteraktywnych filmików, a jedyną reżyserską odskocznią są pewne wizje, których doznaje nasz protagonista, będący Bibliotekarzem - wszechstronnym Marine, potrafiącym korzystać ze zdolności psionicznych (innymi słowy - czarów), przejmować kontrolę nad wieżyczkami oraz korzystać z bardzo szerokiego wachlarza broni. Okazjonalnie także otrzymujemy transmisje od Wielkiego Mistrza tytułowego Skrzydła Śmierci - Beliala, no ale generalnie tytuł Streum On ma charakter zadaniowy. Nie każdy musi być fanem tego rozwiązania, chociaż ja osobiście preferuję przedkładanie interakcji gracza nad ciągłe mu przerywanie.
Mimo wszystko Space Hulk: Deathwing, tak jak zresztą nigdy żadna gra oparta na licencji Space Hulk, nie traktuje fabuły priorytetowo. Zresztą, kto by spodziewał się od tych postawnych, stoickich i kroczących w gigantycznych zbrojach żołnierzach kosmosu jakichś rozterek emocjonalnych? Zresztą jak mogliby, skoro kanon czarno na białym głosi "nie znają strachu"? Nie mają głębi w tradycyjnym sensie…są wysoce wykwalifikowanymi maszynami do masowego mordu w imię Imperatora.
Oczywiście dla osób lubiących myszkowanie po wszelakich zakamarkach, zostawiono całkiem sporo terminali ze skrawkami futurystycznego folkloru Warhammer 40K, które opracował Gavin Thorpe, twórca wielu gier planszowych i fabularnych na licencji Games Workshop.
Skoro już ustaliliśmy, że główną atrakcją najnowszego Space Hulka nie jest warstwa fabularna ale z kolei pieczołowite odwzorowanie najdrobniejszych szczegółów i ogólny klimat.
Samo wejście w skórę Kosmicznego Marine, w masywnej taktycznej zbroi to niesamowite uczucie - stawianie powolnych kroków przy jednoczesnym dzierżeniu morderczego arsenału wzbudza uczucie, którzy przyrównałbym do duchowego oczyszczenia - katharsis. Zresztą zważywszy na to, że elitarne oddziały pokroju tytułowego Skrzydła Śmierci stanowią symbiozę czegoś na kształt zakonu z organizacją militarną, epatującą dość unikatową duchowością, jest to bardzo na miejscu.
Ogólny klimat jakim epatuje gra to mariaż gotyku z sci-fi wraz z wyczuwalną nutą horroru. Unikatowa architektura w formie kosmicznych katedr i gigantycznych korytarzy oraz nieustępliwość zastępów kreatur z piekła rodem tworzą koszmarną atmosferę. Niestety, z racji obrania konwencji a'la "horda", Genokrady są znacznie mniej śmiercionośne. W klasyku od EA sprzed 23 lat potrzebowały jednego bezpośredniego kontaktu by nas zabić, a tutaj twórcy postawili na ilość. Mimo wszystko jednak, z biegiem czasu, gdy gra rzuci naprzeciwko nam inne warianty ikonicznych monstrów (szczególnie te materializujące się tuż przed zbliżeniem się do nich), wtedy zaczynamy czuć większy respekt i działać w zupełnie inny sposób. Adrenaliny na pewno dodaje niemożność dokonywania zapisu w dowolnym momencie i świadomość tego, że użycie specjalnego teleportu obniży końcową ocenę i przez to stracimy punkty rozwoju postaci.
Pokaż / Dodaj komentarze do: Space Hulk: Deathwing - recenzja