Moc jest w nim silna - Rozgrywka
Po wprawce, jaką daje kampania, możemy śmiało wskoczyć do multiplayera. I radzę robić to w tej kolejności, bo pojedynkowanie się na serwerach wciąga do tego stopnia, że po kilku meczach trudno wrócić do trybu fabularnego. Emocje z polowania na wrogie statki wraz z czterema kompanami są nie do pobicia. Podczas gry liczyć się będą nie tylko sprawność, z jaką wykonujemy manewry oraz celność strzału, ale i wyczucie sytuacji. Dzięki banalnemu w obsłudze systemowi przełączania mocy statku gra zyskała tak potrzebną głębię. System ten polega na tym, że w jednej chwili możemy wzmocnić konkretną cechę naszego pojazdu – przestawić moc na silniejsze strzały z lasera, na doładowanie silnika, wzmocnienie tarcz lub zbalansować te podzespoły. Ponieważ można z tego korzystać w każdym momencie, gracze, którzy nauczą się błyskawicznie dostosowywać do sytuacji, znacznie zwiększą swoje szanse na polu bitwy. Niby to bardzo proste rozwiązanie, a jednak sprawdza się wybitnie dobrze. Dodaje głębi całej zabawie, pozwalając też lepiej podkreślić swój styl gry. Poza tym, ekipa EA Motive naprawdę zadbała o to, by było czuć różnice w tym, co dzieje się z naszym statkiem zależnie od trybu, który mu ustawimy.
Gdy zabawa w najlepszego pilota w galaktyce zostaje podlana sosem Star Wars, wynik może być tylko jeden i trudno mu się oprzeć.
Star Wars Squadrons jak na grę nastawioną na multiplayer oferuje mało trybów, bo tylko dwa. Jeden to typowy drużynowy dog-fight pięciu na pięciu. Skupia się na samych pojedynkach i jest po prostu cudownie grywalny. Decyzja o zachowaniu kamery FPP w statkach ze Star Wars procentuje tu z nawiązką. Wiemy, że wszyscy mają podobne pole widzenia, które przekłada się na możliwości robienia manewrów. Brzmi to trochę banalnie, jednak sterowanie statkiem – nawet tak nierealistyczne – kolosalnie różni się od grania w standardowego FPS-a, w którym biegamy żołnierzem. Możliwości celowania, poruszania się w 360 stopniach i ciągłe lawirowanie między przeszkodami pompują endorfiny do każdej potyczki. W drugim trybie Fleet Battles także walczymy w pięcioosobowych zespołach, jest to jednak nieco bardziej reżyserowana partia. Wygrywa ją drużyna, która wysadzi głównego niszczyciela przeciwników. Musimy zatem nie dać się zabić, polować na cel, na wrogów i pilnować energii swojego niszczyciela. Gdy to całe napięcie i zabawa w najlepszego pilota w galaktyce zostaje podlana sosem Star Wars, wynik może być tylko jeden i trudno mu się oprzeć.
Jestem tym totalnie zaskoczony, ale to jest po prostu kawał świetnego multiplayera, który odrzuca wiele wad gatunku. Nie stara się rozbudowywać na siłę, nie zamyka nas na nudnych planszach (latanie po każdej jest równie super), nie zalewa nas niepotrzebnym arsenałem, nie wymaga nabijania poziomu, by rywalizować z innymi. Jasne, rozwijamy swój statek, możemy zmienić mu wyposażenie itd., ale jest tego tak niewiele, że wydaje się, że uproszczono i wyrzucono wszystko, co się dało oraz wszystko, co jest niepotrzebne w takich grach. Pewnie ta prostota wynikała z innych rzeczy niż czysta wizja - jak konieczność szybkiego developingu czy zmniejszenia skali projektu. Pewnie EA chciałoby mieć tu setki elementów, za jakie możemy im dopłacić i mnożyć tryby na tyle, by każdego zadowolić, zakrapiając to wszystko kolejnymi statkami, klasami postaci itd. Na szczęście brak tego rozbuchania sprawił, że zabawa jest czysta i bardzo dobrze zbalansowana.
Pokaż / Dodaj komentarze do: Recenzja Star Wars: Squadrons – W kosmosie słychać tylko Piu Piu