Recenzja Battlefield V – mechanika rozgrywki
Na szczęście Battlefield V to nie tylko problemy techniczne i skromna zawartość, ale i naprawdę dobra zabawa. Nie oszukujmy się, że poprzez zmianę realiów na II wojnę światową strzelanie stało się poważniejsze – jest wprawdzie brudniej i głośniej, ale na pierwszym planie cały czas znajduje się przyjemność z polowania na nieśmiertelniki. Ten element DICE wciąż wychodzi na tyle dobrze, że jest w stanie utrzymać Battlefield V nad powierzchnią. Do jakiego trybu nie wejdę, jakiego sprzętu się nie chwycę, czuję masę radości ze strzelania. Wszechobecna rozwałka, tropienie snajperów, rakiety, bomby, granaty i świst kul nad głową zawsze gwarantują świetny teatr.
Szkoda, że na Battle Royale poczekamy jeszcze przynajmniej cztery miesiące.
Mapy multiplayerowe
Osiem map przygotowano w nieco innym stylu niż poprzednie Battlefieldy. Nawet pomimo obowiązkowej obecności pojazdów oraz placów stworzonych po to, by ściągać z nich wrogów przy pomocy snajperki, gra jest bardziej ukierunkowana na pojedynki w zwarciu, w niedużej odległości, gdy dwa oddziały muszą przepchnąć linię frontu o kilka metrów dalej. Starcia na serwerach są najczęściej długie (ponad dwadzieścia minut), przez co oferują możliwości wielokrotnych powrotów i odbijania się od dna. Większość walk, w jakich brałem udział, była wyrównana aż do samego końca – nie wiem, czy to kwestia tak dobrego matchmakingu, czy tego, że gra dopiero debiutuje, ale zabawa była dzięki temu przednia. Stale kurcząca się amunicja i stosunkowo szybko uciekający pasek życia także „namawiają” do prowadzenia starć w grupach – samotne wilki nie są w stanie tu zbyt wiele zdziałać.
Esencja dobrej zabawy
Kiedy wkraczasz do zniszczonej katedry, by rzucić granat zapalający we wrogów, a ci z krzykiem wyskakują pod lufy twoich druhów, to nie myślisz o tym, czy gra aby na pewno ma odpowiednio dużo map. Gdy przed Tobą z nieba spada zestrzelony myśliwiec, zapiera ci dech i dziękujesz szczęściu za to, że odłamek nie urwał ci głowy. Gdy widzisz jak wrogowie wpadają na rozłożone przez ciebie miny, czujesz się jak pomazaniec Napoleona. Gdy brawurowo wyskakujesz z okna, a na dole czeka na ciebie czołg, strzelający rakietą prosto w klatę, to wiesz... że grasz w grę wideo. Umowną zabawę w wojnę, głupią, pokręconą jak teledyski Lady Gagi, motywującą do dalszej zabawy swoją nieprzewidywalnością i chęcią dominacji nad innymi graczami. Mimo, iż w Battlefield V klasyczny deathmatch to tylko jeden z trybów, to tak naprawdę w każdym z nich bawimy się patrząc głównie na współczynnik swoich punktów do punktów przeciwnika – zmienia się tylko skala starć. I właśnie dlatego tak bardzo szkoda, że na Battle Royale poczekamy jeszcze przynajmniej cztery miesiące. Niestety, bez niego trudno tu mówić o nowej jakości w serii, nie wspominając już o całym gatunku sieciowych strzelanin.
Co z balansem rozgrywki?
Dlatego największą zaletą nowego Battlefielda jest to, że jest nowy. Że fani tego modelu strzelania dostali nieco zmienioną, opakowaną w inne sreberko grę, zamiast przez kilka lat męczyć jedną i tę samą. Żeby jednak nie wyszło na to, że głównie narzekam – nowy flagowy tryb, czyli „Wielkie Operacje”, robi świetną robotę. Te ogromne starcia toczone są przez kilka dni czasu gry, składając się z różnych segmentów i trybów, które razem tworzą spójną wojenną historię. Na ich rozegranie trzeba sobie zostawić całe godziny, ale naprawdę warto – to najbardziej wyczerpujące przeżycie w multi, jakiego doznałem, ale też bardzo satysfakcjonujące. Takie połączenie zabawy z konkretnych trybów w jeden, sklejony warstwą fabularną, to coś, czego w produkcjach konkurencji nie znajdziemy. Zaletą niezbywalną serii jest też to, że świetnie się w niej strzela, choć znów... konieczność odblokowywania nowych sprzętów to wrzód na pośladkach. Nawet jeżeli „levelowanie” odbywa się szybko, to zdobywanie w ten sposób nowych sprzętów dla klas naszych postaci wydaje się przeżytkiem, totalnie oderwanym od realiów. Chyba żaden żołnierz podczas II wojny światowej nie musiał umrzeć kilkadziesiąt razy, zanim dostał lepszy karabin. Nie wspominając już o tym, że burzy to cały balans zabawy, robiąc z początkujących nie tylko mięso armatnie, ale i mięso armatnie z najsłabszym sprzętem.
Pokaż / Dodaj komentarze do: Battlefield V – Recenzja gry i test wydajności kart graficznych