Już na samym początku wspominałem, że modelowi XL2411 towarzyszy pewna aura kultu - a ja, przygotowując niniejszy artykuł, pragnąłem ją zrozumieć. Udało się połowicznie. Najpopularniejszy monitor dla graczy w gruncie rzeczy wywiązuje się ze swych obowiązków. Matryca jest wolna od opóźnienia i zachowuje ostrość podczas dynamicznych akcji, zwłaszcza po włączeniu stroboskopowego podświetlenia w technice BenQ Blur Reduction. Z kolei ergonomiczna podstawa i równie praktyczne menu ekranowe dbają o możliwość personalizacji sprzętu, co gracze zwykli doceniać. Wreszcie na plus, przynajmniej moim zdaniem, zasługuje stylistyka całości. Naprawdę rzadko kiedy dane jest mi widzieć sprzęt przeznaczony do gamingu, którego projektanci stronią od krzykliwych linii, czerwonych diod i barokowego przepychu. Niestety, jak zapewne zauważyliście, piszę dotąd głównie o funkcjach dla graczy, czy też samej szybkości panelu. Bezapelacyjnym jest natomiast fakt, że wyświetlacz w głównej mierze ocenia się za statycznie wyświetlany obraz. Pod tym względem XL2411 mocno zawodzi.
Ustawienia fabryczne, a z takich korzysta większość użytkowników, są fatalne. Wymuszony domyślnie tryb Black eQualizer znacznie obniża kontrast wizualny, czego rezultatem jest powszechne gubienie szczegółów. Tym samym obraz wydaje się wyprany z kolorów, pozbawiony głębi, literalnie odpychający. Nie ma mowy o choćby umownym odwzorowaniu barw, a na to wszystko nakłada się jeszcze błękitna dominanta wywołana wydatnie zbyt chłodną temperaturą. Po przejściu na wbudowany tryb sRGB sytuacja ulega sporej poprawie, niemniej wynikające bezpośrednio ze specyfiki zastosowanej matrycy wady pozostają: kiepska liniowość, niemożliwa do poprawnego oddania czerwień. I tych wad, z oczywistych przyczyn, nie eliminuje do końca nawet manualna kalibracja z oprofilowaniem. Nie twierdzę bynajmniej, że czas poświęcony na ustawienia jest czasem straconym, lecz wodotrysków spodziewać się nie należy. Tyle dobrego, że poziom czerni w centralnym punkcie zyskuje przyzwoicie niską wartość. Gdyby tylko producent wyzbył się krawędziowych wycieków, jakością czerni można by szachować dużo droższe konstrukcje.
Zestawiając wszystkie zalety i wady, najtrafniej jest określić BenQ ZOWIE XL2411 jako interesującą propozycję dla graczy, ale niekoniecznie dobry z definicji monitor. Świadomie pomijam niezrozumiały brak gniazda DisplayPort czy typowe dla matryc TN kąty widzenia - koncentruję się wyłącznie na jakości obrazu. Jeśli jesteście świadomymi użytkownikami, poszukującymi panelu wyłącznie do szybkich gier FPS, testowany sprzęt bez wątpienia przysporzy Wam dużo radości. Jeśli jednak myślicie o czymś w jakimkolwiek stopniu uniwersalnym, nie tędy droga. Za około 1250 zł, które życzy sobie BenQ za XL2411, można kupić znacznie lepsze monitory. Nie tak szybkie, ale sprawdzające się dużo lepiej w pozostałych zastosowaniach domowych - oglądaniu filmów, pracy w aplikacjach biurowych, nie wspominając już o amatorskiej edycji fotografii. Jak zaciekle nie doszukiwałbym się pozytywów, nie jestem w stanie wystawić niczego ponad studencką tróję.
BenQ ZOWIE XL2411
Wysoka częstotliwość odświeżania (144 Hz), technika redukcji rozmyć, nie najgorsza czerń (po kalibracji), niemigoczące podświetlenie, przepełnione funkcjami OSD, ergonomiczna podstawa.
Fatalne ustawienia fabryczne, rozczarowująca jakość obrazu, brak złącza DisplayPort, skłonność do dodatkowych przekłamań przy choćby minimalnym odchyleniu.
Cena (na dzień 01.02.2017): ok. 1250 zł
Gwarancja: 24 miesiące
Sprzęt do testów dostarczył:
Pokaż / Dodaj komentarze do: Test monitora BenQ ZOWIE XL2411 144 Hz